36. PZU Maraton Warszawski 2014

36. PZU Maraton Warszawski 2014

Kiedy debiutowałem na dystansie maratońskim podczas 34. Maratonu Warszawskiego, nie myślałem o tym, że kiedykolwiek będę chciał zdobyć Koronę Maratonów Polskich. Jeśli byłoby inaczej, pewnie nie wystartowałbym ubiegłą niedzielę. Póki co stosuję zasadę, że nie biegam maratonów dwa razy w tym samym mieście. Wiadomo, że odstępstwa od reguły będą, ale muszą być ku temu poważne przesłanki. 36. PZU Maraton Warszawski był dla mnie czwartym maratonem potrzebnym do ukoronowania mnie na naszym krajowym podwórku. W zeszłym roku plan był taki, żeby ukończyć cykl właśnie na Stadionie Narodowym w moim rodzinnym mieście, ale na tydzień przed poznańskim maratonem skręciłem kostkę i ostatnią walkę stoczę w stolicy Wielkopolski. Nie będę się w tym wpisie rozwodził na temat moich przygotowań do biegu, bo to temat na inny czas. Cel jaki sobie założyłem w Warszawie to złamać 3:30. Niestety do jego realizacji sporo zabrakło i po części wiem dlaczego, ale wszystko po kolei.

Przyjazd do Warszawy zaplanowałem z żoną i dziećmi, była okazja odwiedzić moich rodziców i brata. W sobotę umówiłem się z kolegą Marcinem, że razem pojedziemy odebrać pakiety startowe. On pełnił funkcję „pacemakera”, prowadząc biegaczy na czas 4:30 – robi to już któryś raz z kolei i zdążył wyrobić sobie na tym stanowisku markę. W biurze zawodów z odebraniem plecako-worków, w których był numer startowy, czip, koszulka i fajny breloczek okolicznościowy – nie było problemu. Tak się składało, że w punktach odpowiadających naszym numerom startowym (od PZU otrzymałem numer 9451) nie było kolejek. O mało co, a Marcin by stracił swoją kopertę z numerem, zostawiając ją na pobliskim stoliku. 😉 Całe szczęście znalazca zwrócił ją obsłudze wydawania pakietów. Pokręciliśmy się jeszcze po EXPO, zakupiliśmy żele, zrobiliśmy sobie „selfie” i udaliśmy się na odprawę zajęcy…znaczy ja jako wolny słuchacz. Po tym spotkaniu pojechaliśmy jeszcze do pizzerii, gdzie mieliśmy spotkanie z zaprzyjaźnionymi Blogaczami. Szybkie naładowanie się węglowodanami zawartymi w pizzy i do domu. Trzeba się przygotować do zawodów i przede wszystkim wyspać.

Ze snu wybudziła mnie kukułka w telefonie. Stres osiągał krańcowy poziom. Przywdziałem „biegowy mundur” i pojechałem z żoną w kierunku stadionu. Tym razem nie udało nam się pokonać Mostu Poniatowskiego i zaparkowaliśmy na Rondzie De Gaulle’a. Zostało ok. jednej godziny do startu i spokojny spacerek przez most w kierunku startu. Powolnie zjadłem dwa banany zapijając izotonikiem z pakietu. Nerwy nie odpuszczały, a im bliżej biało-czerwonej sportowej areny robiło się gorącej. Przed startem odszukałem jeszcze Marcina, który miał na sobie plecak z opisanym żaglem cyframi 4:30 i pożyczyliśmy sobie powodzenia. Zrobiłem wspólną rozgrzewkę z Łukaszem, kolegą z Nowej Rudy, który również miał w planie przebiec ten maraton w czasie 3:30. Udaliśmy się do naszej strefy, chciałem ruszyć jak najbliżej „zająca”, ale było juz tak dużo zawodników, że nie było to możliwe. Pomyślałem, że nie ma co narzekać, po kilku kilometrach stawka się pewnie rozciągnie i będę mógł usiąść mu na plecach. Pożegnałem się z żoną, odsłuchaliśmy Niemena i jego „Sen o Warszawie” i ruszył 36. PZU Maraton Warszawski.

Minęła około minuta zanim przekroczyliśmy linię startu. Nasz peleton prowadzony przez pacemakera powoli się rozkręcał. Przez cały 100-letni Most Poniatowskiego był spory tłok i nie mogliśmy od razu wejść w przelotową prędkość. Od samego początku miałem słuchawki w uszach z dość mocną rockową muzyką, nie miałem zamiaru nikogo słuchać, a tym bardziej rozmawiać. Byłem skupiony na tempie i spokojnym oddechu.

Ogólnie to nie wiele ciekawych rzeczy działo się na pierwszych kilometrach. Kiedy biegnie się na konkretny wynik, to za bardzo nie ma czasu na rozglądanie się, a nawet jakby był to wszystkie te miejsca znam i raczej nic mnie nie zadziwi. 😉 Z kilometra na kilometr starałem się zgodnie z planem przesuwać jak najbliżej „zająca”. Kiedy podążaliśmy w okolice Teatru Wielkiego, starałem się biec przy samym krawężniku z lewej strony. Byłem umówiony z moim tatą, że wyjdzie na chwilę z pracy i pokaże mi się na trasie. Tak jak dwa lata temu, tak i w tym roku nie zwiódł i na ul. Moliera przybiliśmy sobie piątki.

Jeszcze kilka zakrętów przez Krakowskie Przedmieście, Miodową, Bonifraterską – wbiegamy na ulicę Konwiktorską, gdzie każdego roku startuję w Biegu Powstania Warszawskiego. Jest z górki, ale nie przyśpieszam bardziej niż cały peleton. Kiedyś pewnie bym urywał ile się da, ale nie teraz…nie na początku biegu. Mijamy kolejny punkt z wodą. Założyłem sobie również, że żadnego nie ominę i przynajmniej jeden kubek będę wypijał. Nareszcie pojawiamy się na Wisłostradzie, to będzie pierwsza dłuższa i mozolna prosta. Kiedy mijaliśmy z prawej strony Zamek Królewski, udało mi się zająć pozycję zaraz za plecami prowadzącego grupę. Jest dobrze, pomyślałem, teraz już tylko robić swoje…tzn. machać nogami, równo oddychać i nie myśleć o zmęczeniu. Tak mijały kolejne kilometry z muzyką w uszach i wzrokiem wlepionym w „zajęcze” buty. Niestety tym razem nie mogłem posłuchać wiwatującej publiczności pod Mostem Poniatowskiego. Widziałem tylko jak zawęzili trasę biegu, machali do nas wypatrując w tłumie swoich przyjaciół, czy rodzinę. Pięknie, ale nie chciałem wyjmować słuchawek z uszu i się rozpraszać.

Niestety moja sielanka nie trwała długo. Kiedy dobiegaliśmy do remontowanych ślimaków Trasy Łazienkowskiej, mój „zając” skręcił w krzaczki, żeby odcedzić kartofelki. Pięknie, pewnie nie będzie rwał tempa, żeby nas dogonić. Niby mamy zapas czasu i jak skończy będzie kontynuował bieg, ale ja nie będę się przecież zatrzymywał i na niego czekał. Drugi prowadzący był kawałek za nami, ięc pozostało mi biec pod zegarek. Nie ma już takiego komfortu, bo trzeba się cały czas kontrolować, ale co zrobić…jesteśmy tylko ludźmi. 😉

Starałem się utrzymywać tempo w granicach 4:50-4:55, co udawało mi się doskonale. Nie widziałem, żeby Łukasz mnie wyprzedzał, więc biegł za mną. Liczyłem po cichu, że będzie mnie czasami zmieniał w prowadzeniu, ale możliwe, że nie czuł się na siłach. Ten sezon miał bardzo intensywny. Po 14km z Czerniakowskiej skręciliśmy w Szwoleżerów i Myśliwiecką, żeby od Al. Armii Ludowej wbiec na Al. Tomasza Hopfera. Był to honorowy odcinek trasy. Tomasz Hopfer był twórcą Maratonu Warszawskiego (na początku Maratonu Pokoju). Dalej przez Chińską alejkę biegliśmy Łazienkami, dzięki czemu moje nogi trochę odpoczęły od walenia w asfalt – utwardzona ścieżka. Kiedy wybiegliśmy z parku, po ok. 1km znaleźliśmy się znowu na Czerniakowskiej i tutaj zaczęła się druga długa prosta do Świątyni Opatrzności Bożej. Cały czas czułem się komfortowo, biegłem równym tempem, w nogach też nie odczuwałem zmęczenia. Koło świątyni był nawrót i agrafką biegliśmy w kierunku ulicy Arbuzowej. To jest ten odcinek, którym każdy straszył. 26km trasy i lekki podbieg. Gorsze pokonuję treningowo u siebie, ale na szelki wypadek trochę zwolniłem. 5:06/km pozwoliło, że mój zając mnie minął. Hmmm…musiał całą grupą wcześniej przyśpieszyć, bo moje średnie tempo było cały czas stałe. Trudno, biegnę dalej i trzymam w miarę bezpieczny dystans. Jest jeszcze za mną drugi „pace”. Kiedy wybiegliśmy z Arbuzowej poczułem potrzebę upuszczenia kropelki. Trudno, szybki skręt za pobliski przystanek i do roboty. Oglądam się cały czas kto mnie mija i niestety nie widzę kolegi Łukasza. Raczej jak by mnie wyprzedzał to by mnie klepnął, hmmm coś się musiało stać. W międzyczasie przebiegł drugi zając z chorągwią 3:30. Już wiedziałem, że będzie bardzo trudno odrobić straty. Co prawda zegarek pokazywał, że mam lekki zapas, ale przede mną jeszcze 14 najgorszych kilometrów. Ruszyłem, trochę z grymasem bólu przez to zatrzymanie. Moim kolejnym punktem odniesienia na trasie był 33km, a za nim grupa wsparcia. Marcin Krasoń vel. Krasus zorganizował punkt kibicowania. Jeszcze tylko podbiec pod wiadukt. Krótka, ale dająca w kość górka z trudem została pokonana. Przeszłą mnie myśl, że zbliża się kryzys. Zaczynałem odczuwać zmęczenie w udach i przyśpieszony oddech. Klasyczna ściana się nie pojawiła, ale zmęczenie podjadało mnie powoli, acz skutecznie. Tempo drastycznie spadło i zaczął się trucht. Już wiedziałem, że celu nie zrealizuję, ale warto powalczyć o nową życiówkę. Najlepiej poniżej 3:40. 😉 Krasus nie zdołał mi puścić piosenki na życzenie, ale za to mi ją zaśpiewał przez megafon. Staram się truchtać dalej, czasem przyśpieszam, ale nie na długo. Już mi dystans tak szybko nie przelatuje pod nogami, nie dobrze. Zażyłem ostatni żel zapijając go wodą i teraz zaczął się dla mnie prawdziwy maraton.

35km trasy był dla mnie najgorszy, moje tempo wyniosło powyżej 6min/km. Od tego momentu, żeby nie myśleć o bólu, analizowałem swoje przygotowania i błędy jakie podczas nich popełniałem. Rozprawię się z nimi oddzielnym wpisem.

Nie pamiętam dokładnie ale było to za pl. Na Rozdrożu, przeżywałem kolejny kryzys dobiegła do mnie koleżanka z Blogaczy i zaproponowała wspólne dotarcie na metę, zawsze to raźniej. Obydwoje ze słuchawkami w uszach, praktycznie nie rozmawialiśmy, ale głowa wiedziała, że jest obok kompan/ka i razem pociągniemy do końca. Za pl. Trzech Krzyży, Ewa powiedziała, że jak czuję się mocny to mogę biec dalej. Na początku odmówiłem, ale jakoś nogi mnie jednak poniosły w stronę De Gaulle’a, gdzie był ostatni punkt z wodą i 40km maratonu. Jeszcze dorwał mnie tam wieloletni przyjaciel i na końcówce zdopingował. Wziąłem wodę, napiłem się chciałem ruszyć dalej i nagle w łydkę zaczął podbierać mnie skurcz. No nie, nie w tym momencie. Podbiegłem do krawężnika, żeby ją rozciągnąć i w tym momencie wyprzedziła mnie Ewa. Kiedy się otrząsnąłem i byłem w stanie biec koleżanka była jakieś 150m ode mnie. Mam punkt odniesienia, żeby gonić. Przecież mieliśmy biec razem na metę.

Z grymasem bólu pokonuję most i rzucam się w dół po ślimaku, a po tym prosta w stronę bramy stadionowej. Systematycznie zmniejszam dystans do Ewy, już jestem na terenie okołostadionowym, jeszcze dochodzi do mnie doping Piotrka Cypryańskiego i jest. Zrównuję się z towarzyszką ostatnich kilometrów w tunelu. Przypominam, że po przekroczeniu mety robimy pompki. Wbiegamy na stadion. Wydaje mi się, że nieznacznie przyśpieszamy…przed samą linią mety zwalniam i puszczą Ewę przodem, zatrzymuję zegarek i robimy kilka pompek. 😀 Spoglądam na czas… JEST NOWY REKORD ŻYCIOWY 3:38:50!!!

Pobiegłem drugi raz w Warszawie i się nie rozczarowałem organizacją zawodów. Kibice genialni z wyróżnieniem punktów pod Mostem Poniatowskiego i alei KEN na Ursynowie. To są miejsca gdzie atmosfera biegu jest najbardziej odczuwalna. Zabezpieczenie trasy, punkty odżywcze i wolontariusze na mistrzowskim poziomie. Jestem pewien, że w przypadku Warszawy złamię swoją zasadę biegania raz w danym mieście….już to zrobiłem. 😉

Międzyczasy:

nr. 9451 Radek Mękal msc. OPEN 1385  w kat. M30 575

5km – 00:24:52

10km – 00:49:35

15km – 01:14:22

20km – 01:39:02

21km – 01:44:26

25km – 02:03:39

30km – 02:29:38

35km – 02:58:58

40km – 03:27:35

42,195km – 03:38:50

2 346 comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *