Trzynasta edycja półmaratonu w Wałbrzychu to była reaktywacja zawodów po wielu latach nieobecności w kalendarzach biegowych naszego kraju. Z racji tego, że tu mieszkam, wypadało w nim wystartować, co poczyniłem. 🙂 W kolejnym roku pobiegłem, żeby uzyskać lepszy wynik niż poprzednio co się udało, ale na mecie powiedziałem sobie, że nie będę brał udziału w kolejnych edycjach. Bardzo nie lubię biegać zapętlając się. Nawet treningi ustawiam tak, żeby biec z punktu A i na nim kończąc, nie zaliczając go kilka razy. Wyjątkiem są długie treningi w drugim zakresie, gdzie potrzebuję w miarę płaskich odcinków i wtedy zmuszony jestem do okrążeń. Kiedy ruszyły zapisy na 15. edycję zawodów długo się zastanawiałem czy wystartować. To, że osiągnę lepszy wynik od poprzednich było prawie pewne. Przez rok poprawiłem jakość treningów i intensywność, co powinno przynieść efekty, wykluczając jakieś niespodzianki, które mogą wystąpić podczas biegu. Dobrze się składało, bo i tak robiłbym tego dnia długie wybieganie…”wziąłem” i się zapisałem. Absolutnie mój występ nie był planowany jako rekreacyjny, czy treningowy…nie, nie…jak już biorę udział w zawodach to staram się o jak najlepszy start. Wyjątkiem był poprzedzający dzień, ale wtedy pełniłem funkcję „zająca”. 😉 Jeśli chodzi o planowany wynik, to w tych sprawach jestem zielony. Przygotowując się do maratonu wg. jakiegoś planu, wiem jaką taktykę i tempa dobrać podczas maratonu, ale nie mam pojęcia jak zaplanować start w „połówce” czy „dyszce”. Nie czuję tego na co mnie stać, boję się, że za szybko zacznę to później będę umierał, albo za wolno wystartuję i później będę sobie pluł w brodę, że mogłem lepiej pobiec. Teraz chciałem złamać kolejną barierę, jaką jest 1:40. Taki plan mi przyświecał i już. 🙂
Po pakiet startowy pojechałem sam w sobotę, gdzie tradycyjnie na Pasta Party spotkałem się z grupą znajomych, która z każdym startem się powiększa. 😉 Najgorsze jest to o czym już kiedyś wspominałem, że jak kogoś zobaczę raz to moja pamięć nie ogarnie sytuacji i przy ponownym spotkaniu może być problem z rozpoznaniem koleżanki lub kolegi. Prośba do osób, z którymi się znam, żeby klepnęły mnie w plecy, wtedy pamięć powinna wrócić ;). Z każdym kogo rozpoznałem zamieniłem kilka zdań, wymieniliśmy się „czasoplanami” i wróciłem do domu dalej odpoczywać po Biegu Niezłomnych.
Rano zapakowałem rodzinkę do mojego autobusu i pojechaliśmy w stronę Rynku, gdzie tradycyjnie umiejscowiony jest start i meta. W tym roku nie jechał z nami Sławek (biegigorskie.eu), bo nie startował. Cały tydzień miał nocne zmiany u siebie w fabryce i stwierdził (uważam, że słusznie), że nie wystartuje tylko po to, żeby przeczłapać dystans. Po całym tygodniu zarwanych nocy też bym nie próbował się ścigać. Obiecał jednak, że przyjedzie i będzie robił zdjęcia….dotrzymał słowa. Umówiłem się z Jędrkiem (http://daleko-to.blogspot.com) przed startem, na wspólną rozgrzewkę wspólną fotkę i zwyczajne pogaduchy. 😉 Ze znalezieniem miejsca dla samochodu problemu nie było. Trochę pogoda mnie niepokoiła, bo jak przemieszczaliśmy się z parkingu w stronę Rynku to padał deszcz. Mi to specjalnie nie przeszkadza, ale była to mało sprzyjająca aura dla kibicującej rodzinki. Kiedy docieraliśmy do pl. Magistrackiego dostrzegłem rozciągającego się Jędrka. Deszcz się nasilał i żeby nie zmoknąć przed startem szukaliśmy jakiejś miejscówki, z którą było trudno. Pod każdym daszkiem w okolicy, ludzie piętrzyli się jak kury w kurniku. Weszliśmy do autobusu, w którym mieściła się galeria chwały Józefa Żuka…zresztą jego też tam spotkaliśmy przygotowującego się do swojego startu. Całe szczęście deszcz ustawał i mogliśmy opuścić muzealny pojazd. Asia z dziećmi poszła w stronę linii startowej, a my udaliśmy się na rozgrzewkę. Wolny trucht w kierunku Magistrackiego, gdzie były ustawione Toi Toie, trzeba odcedzić ostatnie kartofelki. W kolejce spotkaliśmy Michała Kołodzieja (http://www.dajcie-mi-wygrac.pl/), oznajmił nam, że biegnie na luzie…ale ja mu nie wierzę :P.
Chciałem złamać 1:40, więc ustawiliśmy się między zającem prowadzącym na ten właśnie czas, a tym z balonikami na 1:30. Wiedziałem, że Jędrzej będzie atakował lepszy czas niż mój, ale specjalnie nie pchał się do przodu. Znając życie, to spora grupa ludzi i tak przeszła na początek stawki i będziemy musieli się między nimi przeciskać…przynajmniej na pierwszym 1km. Rynek jest dosyć mały na taką liczbę ludzi i za bardzo nie da się wejść od początku na właściwe obroty. Później się cały peleton mocno rozciąga, a na pierwszym podbiegu mamy konkretną selekcję zawodników. Jeszcze trochę komunikatów wygłaszanych przez organizatorów i wyścig rozpoczęty.
To już chyba moja tradycja, czy może brak umiejętności trzymania emocji na wodzy, wystartowałem za szybko. Pewnie było to też podyktowane wyprzedzaniem na pierwszym odcinku wolniejszych biegaczy, którzy ustawili się na początku. Troszkę szarpanym tempem pierwszy kilometr zaliczyłem tempem 4:04. 😉 Raz dwa się opamiętałem i zwolniłem. Na trasie tego półmaratonu ciężko jest zaplanować konkretne tempo i się go kurczowo trzymać. Profil jest charakterystyczny dla naszego miasta i oddaje jego górzyste położenie w pełni. Mamy tutaj 3 pętle, gdzie na każdej zaliczamy kilka podbiegów w tym konkretny na ulicy Piłsudskiego. Oczywiście tam gdzie są podbiegi są i zbiegi, na których można się postarać odrobić „wspinaczkowe” straty, ale jeśli za mocno pociągniemy pod górkę to i z w dół nie wiele zdziałamy. Piłsudskiego to newralgiczny punkt tej trasy, to tutaj pojawia się najwięcej kryzysów, ale jak pokonamy je trzykrotnie to nic nas już nie zaskoczy. Na pierwszym kółku nawet gładko mi poszło, bo przemknąłem pod górkę w tempie 4:49, co jak dla mnie jest szybko. Na szczycie koło hali sportowej czekał na nas punkt z wodą i izotonikami, z którego nie skorzystałem. Nie czułem potrzeby, żeby się wybijać z rytmu. Pogoda była idealna…nie padało, słońce nas nie smażyło, wiatr nie zatrzymywał…wymarzone warunki do bicia życiówek. Przycisnąłem z górki mijając kolejnych zawodników, naprawdę świetne uczucie. Kiedy zbliżałem się w okolice placu koło Teatru Dramatycznego, wypatrywałem rodzinki. Co roku stoją w tym samym miejscu i teraz też byli. Niesamowity kopniak energetyczny mnie trafił kiedy zobaczyłem dopingujące dzieci z żonką. Był też Sławek robiący fotki. 🙂 Pod teatrem była zawrotka i kolejny punkt z wodą, gdzie zgarnąłem kubek…niestety za wiele się nie napiłem bo wszystko rozlałem. Tak Marcinie Kargolku, pisałeś jak się pije z kubeczków, ale mi nie wyszło. 😉 Podbieg na Zajączka też jest wbrew pozorom mozolny, ale na pierwszym kółku nie robi mi krzywdy i gnam z dużym zapasem w stronę rynku. Na drugie okrążenie wybiegam z zapasem umożliwiającym mi spokojne złamanie 1:35. Jest dobrze, jeszcze tylko dwa.
Pokonanie odcinka z najtrudniejszym podbiegiem teraz trwało 5:08…to jest pierwszy kilometr, jaki zrobiłem powyżej 5 minut. Na górze nie biorę kubka z wodą, ale orientuję się, że za mną grupa pościgowa jest jakieś 150m, a przede mną kolejni zawodnicy ok. 200m. Kurcze, biegnę sam…nie za dobrze, bo się mogę zajechać. Jest tylko jeden plus takiej samotnej eskapady, na zdjęciach będę tylko ja. Dobra, trzeba gonić tych z przodu, przecież nie będę zwalniał, żeby mnie grupa doszła. Pierwszych biegaczy dogoniłem już po ok. 2km. Teraz miałem wybór pod kogo by się tu podczepić. 😉
Niestety od pewnego czasu odczuwałem dyskomfort związany z paskiem od pulsometru. Nie wiem czemu, ale obsuwał mi się na brzuch i co chwilę musiałem go poprawiać jak biustonosz. 😉 Na szczęście na 13km dojrzałem Sławka i nie zastanawiając się dłużej zdjąłem pasek i mu rzuciłem. Na takiej anglosaskiej trasie na niewiele mi się zdał.
Kiedy wbiegałem na ulicę Zajączka jakiś mężczyzna z aparatem w rękach krzyknął: „Dawaj Radek, biegniesz na złamanie 1:40”. Rzuciłem tylko okiem i machnąłem ręką. Niestety nie rozpoznałem kto to był, ale dziękuję za doping. 🙂 Dziękuję również grupie kibiców na linii mety (międzyczasu), którzy zawodowo robili hałas jak ją przekraczałem za każdym razem.
Na ostatnim okrążeniu czułem już zmęczenie, kiedy tylko była jakaś agrafka rozglądałem się za zającem na czas 1:40, czy przypadkiem nie jest za blisko, ale nigdzie go nie widziałem. Wbiegając na Piłsudskiego mówiłem sobie w myślach….to już ostatni raz podbiegam, jak będę na górze można przyśpieszyć i sunąć w stronę mety. Tutaj przyszedł na najwolniejszy kilometr wyścigu – 5:26. Wziąłem dwa kubki, jeden na głowę drugi do picia. Zostały do pokonania 4km…4 bardzo trudne kilometry. Uda dostały już w kość, ale jakimś cudem rzucam się do zbiegu. 4:32, 4:21…teraz teatr, rodzinki nie ma…pewnie są w okolicach mety. Podbieg na Zajączka, dwa zakręty i prosta do pl. Magistrackiego…widzę synka i później córcię i żonę. Rzuciłem do nich, żeby szli już na metę. Ponownie widząc ich lekko przyśpieszyłem. Przebiegam przez rynek, a tam hałas, widzę koło barierki Gosię, którą prowadziłem dzień wcześniej w Sobótce. Ostatni zbieg, ostry zakręt na kostkę brukową i prosta do samej mety…jeszcze się z kimś ścigam.
Wpadam na linię, zatrzymuję zegarek i robię pompki. 😉 Spiker mówi, że „kolega całuje wałbrzyską ziemię”. Jestem szczęśliwy…złamałem 1:40, ba wyśrubowałem sobie nowy rekord życiowy – 1:37:26. Kończę rywalizację na 193 miejscu na 1078 uczestników. Na mecie czekał na mnie Jędrek, który rozwalił system y wybiegał sobie rekord w postaci 1:26:37 i zajął mega wysokie 44 miejsce. 🙂 To na co warto zwrócić uwagę, to są moje pierwsze zawody, po których czuję się świeżo. Tzn. jestem zmęczony, ale nie tak jak wcześniej. Wynik cieszy i w perspektywie warszawskiego startu na królewskim dystansie, napawa optymizmem. 🙂
Specjalne podziękowania za wykonanie zdjęć kieruję w kierunku:
– Ewy Wojtyny
– Sławka Szarafina
– Romana Dudka
Pozostałe fotki wyżej wymienionych autorów
To byłem ja, ten co krzyczał. Ważne że się udało 😉
Pozdrawiam
Roman