7. Puffins Półmaraton Ślężański

7. Puffins Półmaraton Ślężański

 Nadszedł czas pierwszego startu w tym roku. O mały włos, a nie doszło by do niego. Na cztery dni przed zawodami dowiedziałem się, że rodzice żony (która w ten weekend miała szkołę) wyjeżdżają i urodził się problem – z kim zostawić dzieci. Na szczęście mój tato jak się o tym dowiedział zorganizował wyjazd do Wałbrzycha i w piątek wieczorem miałem rodziców u siebie. 😉 Co do samego biegu nie miałem konkretnego planu jeśli chodzi o czas ukończenia. Okres od listopada do chwili obecnej jest dla mnie mało stabilny biorąc pod uwagę treningi. Lekkie kontuzje, choroby czy zwykłe lenistwo nie pozwoliło mi realizować planu w 100%. Dlatego nie byłem w stanie oszacować na jaki wynik jestem w stanie pobiec. Szykowałem się do zawodów z myślą, żeby poprawić swój rekord trasy, który z zeszłego roku ustanowiłem na poziomie 1:45:21. Ma się rozumieć miałem również optymistyczne myśli i marzyło mi się złamać 1:40, chociaż bałem się o tym głośno mówić, przecież trasa w Sobótce do łatwych nie należy. 

Moja mama zaoferowała się zostać z dziećmi, a ja z tatą (który chciał zobaczyć jak wyglądają takie duże imprezy i przy okazji zwiedzić Sobótkę) i Sławkiem o godzinie 8.30 ruszyliśmy w kierunku podnóża Ślęży. Lubimy być trochę wcześniej, żeby mieć odpowiednio dużo czasu na odebranie pakietów, ewentualne pogadanki ze znajomymi, czy porządną rozgrzewkę. Dwa dni przed zawodami organizator przysłał informację dla osób przyjeżdżających samochodami, że służby porządkowe (Policja i Straż Miejska) nie będą karać za nieprawidłowe parkowanie pojazdu, pod warunkiem, że nie blokuje wyjazdów i nie zagraża bezpieczeństwu. Piękny gest w sytuacji kiedy do niewielkiej miejscowości przyjeżdża ok. 2000 samochodów. Również dzięki temu nie mieliśmy problemu ze znalezieniem miejsca i zaparkowaliśmy na pasie zieleni między ulicą a chodnikiem. 😉 Udaliśmy się po pakiety w skład, których wchodziła koszulka techniczna, piwko Zamkowe, ciastko energetyczne, kilka ulotek i oczywiście imienny numer z czipem. Przebraliśmy się w stroje startowe i powoli skierowaliśmy się na rynek, gdzie umiejscowiony był start. Zaliczyliśmy kilka przebieżek z górki i kilka pod górkę, no może nie kilka…dwa w dół i dwa w górę. 😉 Chwilę się porozciągałem i spokojnie poszliśmy zająć swoje miejsce w szeregu. Cały czas w głowie rodził się pomysł – Spróbuj polecieć na 1:40….no spróbuj. Stanąłem przed balonikami z napisem 1:40, które przypięte miał kolega Artur Socha. Chciałem biec na samopoczucie, a kiedy będzie mnie mijał będę wiedział na czym stoję. Na pewno ciężką miał robotę z wycyrklowaniem czasu na takim profilu trasy. Nie jest to płaska połówka, że ustawia sobie stałą średnią i sunie. Tutaj na początku jest długi podbieg, a później długi zbieg i musi mieć to na uwadze, żeby ludzi nie zajechać. Jak się później okazało wywiązał się ze swojej pracy wzorowo. 🙂 Jeszcze chwilę podskakiwania, rozciągania łydek w oczekiwaniu na dźwięk startera. Tutaj funkcję tą pełniła armata odpalana przez „pirotechników” przebranych za ułanów (tak jak w zeszłym roku) ;). Czekając spotkałem się jeszcze z kolegą Edkiem Szewczakiem, który jak powiedział, cieszyłby się z wyniku 1:40, a że mocny jest ukończył go w 1:35. Przez megafon spiker informuje, że w biegu udział weźmie mistrz świata w maratonie, 82-letni Jan Morawiec, o którym kiedyś pisałem. Człowiek nie do zdarcia…bieg ukończył w czasie 2:06! Nagle zorientowałem się, że rozpoczęto odliczanie…padł wystrzał i ruszyła maszyna po rynku.

Powoli przesuwaliśmy się w stronę maty, na której każdemu czip wystartuje indywidualny pomiar czasu. Po przekroczeniu włączyłem swojego Garmina i dotarło do mnie, że źle zrobiłem stając tak daleko. Mam zasadę, że pilnuję raczej miejsca, żeby szybszym nie przeszkadzać, ale w Sobótce niestety nie można tego stosować. Przez pierwsze 2km czułem się jakbym utknął w korku. Starałem się wyprzedzać, przeciskać do przodu, ale graniczyło to z cudem. Tempo robiło się strasznie szarpane, a ten odcinek przecież był pod górkę. Dlaczego po tylu latach mody na bieganie ludzie wolniejsi nadal ustawiają się z przodu. Przecież spiker informował o rozsądnym ustawieniu się na starcie. Nie pojmuję tego. Rzeźbiłem sobie tak przez ok. 10 minut szukając luk między kołyszącymi się zawodnikami. Wtedy wydawało mi się, że strasznie się ślimaczę, ale jak zobaczyłem na wykresie to nie było źle…5:10 i 5:00/km pod górkę. Później były 2km lekko z górki i zrobiło się trochę luźniej. Ci, którzy nie byli przygotowani na podbieganie znacznie zwolnili. Z górki popuściłem wodzę fantazji i trochę odrobiłem strat cisnąc po 4:29 i 4:16/km.

Na grafice jest porównanie biegu z zeszłego roku. Fajnie widać, że w obydwóch przypadkach przyśpieszałem i zwalniałem na tych samych odcinkach trasy, ale widać również różnicę w tempach….progres jest. Po 4km trasy rozpoczynał się długi podbieg na Przełęcz Tąpadła. Ok. 5km żmudnej pracy na szczyt z przewyższeniem na tym odcinku +180m. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba przed tą „wspinaczką” dogonił mnie Jarek Baj, z którym w zeszłym roku spotkałem się chyba na 16km. Wymieniliśmy kilka słów i kolega mi odszedł ;). Byłem mile zaskoczony tym, że pomimo ciągłego parcia do góry moje nogi nie czuły zmęczenia i nie zasapałem się za bardzo. Najwolniejszy odcinek całych zawodów zaliczyłem na ok. 500m przed końcem podbiegu (5:37/km). Podejrzewam, że większość uczestników biegło tu jak na zaciągniętym ręcznym.

Po 9,5km znajdował się punkt zwrotny zawodów…można cisnąć z górki. Jest okazja odrobić straty poniesiony podczas „wspinaczki” i trochę odsapnąć przed hopkami. Ostatnia ćwiartka trasy składa się z krótki podbiegów i zbiegów, które pod koniec mogą dać w kość. Przyspieszyłem i w tym pędzie zapomniałem pochłonąć zaplanowanego żelka za przełęczą. Pewnie nie czułem takiej potrzeby. Znowu na zbiegach jestem szybszy niż w zeszłym roku, ale różnice są nie wielkie na zbiegu w porównaniu z podbiegiem na przełęcz. Widać praca na naszych okolicznych górkach nie idzie w las, ale jeśli chcę w przyszłości skupić się na hasaniu po górach, to muszę poprawić też element gnania z góry. Na 11km wybiegliśmy na otwartą przestrzeń i przemieszczaliśmy się po asfalcie pomiędzy polami. Słońce pięknie świeciło i dało się odczuć podmuch gorąca od nagrzanej powierzchni. Tak jak maraton zaczyna się od 32km, tak dla mnie walka na trasie Półmaratonu Ślężańskiego zaczyna się od 12km, kiedy to wkraczamy na wojenną ścieżkę ze wspomnianymi hopkami. Starałem się nie zwalniać i udawało mi się do 18-19km. Wtedy to na górce gdzie był usytuowany ostatni wodopój lekko osłabłem. Nie lubię tego uczucia…oddech normalny, nogi w miarę, ale w głowie mętlik, który spowodował ogólne zniechęcenie. Całe szczęście nie odbiło się to znacznie na średnim tempie z całego dystansu. Analizując jeszcze międzyczasy, zwróciłem uwagę, że na 15km moja pozycja była taka sama jak na 5km (735), natomiast na mecie byłem 696, co by znaczyło, że w końcówce w stosunku do innych przyśpieszyłem ;)….albo oni zwolnili. 😉

Ostatni kilometr to większość z górki…nabrałem prędkości 4:39/km i z impetem wpadłem na metę upadając na trawę. Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że mam nową życiówkę, a to na co miałem malutką nadzieję musi jeszcze poczekać. Później sprawdziłem w sms’ie, który potwierdził mi nowy rekord na dystansie półmaratonu – 1:42:27.

Dwukrotny udział w tej imprezie potwierdził moje odczucia z zeszłego roku, że pod względem organizacyjnym Półmaraton Ślężański stoi na najwyższym stopniu. Nie było momentów, do których miał bym jakieś zastrzeżenia. Pomysł z rozwiązaniem problemu parkingowego…wzorowo, obsługa przy rejestracji zawodników…wzorowo, obsługa punktów „wodopojowych” na trasie…wzorowo. Mi niczego nie brakowało, ale zdaję sobie sprawę, że inni mogą mieć inne odczucia i mają do nich prawo. Mam nadzieję, że plany na przyszły rok pozwolą mi zapisać w kalendarzu połówkę wokół Ślęży i poprawię swój rekord trasy. 🙂

6 628 comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *