41. Maraton Dębno 2014

41. Maraton Dębno 2014

 Długo zwlekałem  z decyzją jak dostanę się do Dębna. Mogłem jechać swoim autem, ale ta opcja była najmniej ekonomiczna. Dogadałem się z Łukaszem i jego narzeczoną, że pojedziemy razem w sobotę, a powrót zaplanowaliśmy w niedzielę po biegu. Łukasz miał już duże problemy z rezerwacją miejsca do spania, jakby nie było staraliśmy się o nie jaki ś miesiąc przed imprezą. Wziąłem sprawy w swoje ręce i praktycznie za pierwszym razem udało mi się „zabukować” dwa pokoje w Dębnie w Małym Folwarku. 😉 Spisałem sobie adres (Dębno 164) i nie mogłem się już doczekać wyjazdu. Dla pewności wysłałem w miejsce naszego noclego maila, żeby mieć pewność, że nie spędzimy nocy na sali. 😉 W dniu wyjazdu pogoda nie napawała optymizmem. Od dwóch dni padało i było nieprzyjemnie, kiedy ferajna przyjechała po mnie lało konkretnie. Oj, żeby w dniu startu nie było takiej aury – pomyślałem. Ok. godziny 9 ruszyliśmy w trasę z Wałbrzycha. Łukasz oznajmił, że nie zatankował koło domu, ale jest jeszcze trochę paliwa i gdzieś po drodze dolejemy. Podróż mijała nam w wyśmienitej atmosferze…hihy śmichy, kiedy jednak wjechaliśmy na autostradę uśmiechy lekko zeszły nam z twarzy. Przecież nie mamy zatankowanej fury! Stacji benzynowych jak na lekarstwo, wskazówka prawie leży….ale jest…jest znak, że stacja za 1,5km. URATOWANI! Mija kilometr, mijają dwa, później pięć…cholera, gdzie ta stacja?!?!?! Całe szczęście googlowy nawigator każe nam zjechać z autostrady, w jakiejś wiosce znajdziemy jakiegoś CePeeNa. 😉 Oczywiście jak to bywa, mijaliśmy kolejne wioski i nic….zacząłem sobie myśleć, gdzie Ci wszyscy ludzie tankują. :/ Po drodze Łukasz wymieniał jeszcze niedoskonałości swojego bolidu…obyśmy tylko dojechali do Dębna. Najwyżej wrócimy pociągiem ;). Całe szczęście rzutem na taśmę na horyzoncie pojawiła się stacja….jupppi!!! Pani obsługująca zwolniła pompę i mogliśmy nalać upragnionego płynu do baku. Ruszamy dalej. Ma się rozumieć dalej była stacja za stacją, jak grzyby po deszczu. Praktycznie do samego Dębna nie było problemów, poza tym, że wujek z google’a, który nas prowadził coś zamieszał z trasą i lekką ręką nadrobiliśmy ponad 100km. Fuck….100km psu w dupę, bo wujek tak sobie wymyślił. 😉

Teraz tzw. perełka z rękawa…wtopa nad wtopy…danie dupy, które ma wszystkie dania pod sobą. Dojeżdżamy do docelowego miasta, więc sprawdzam zapisany adres i mówię: Szukamy Dębno 164 – Łukasz się zdziwił, czemu nie ma ulicy. Powiedziałem, że pewnie tak mała wioska, że wystarczy im numeracja. Wjechaliśmy do miasta i oczom moim ukazały się nazwy ulic. Co do kur…. Wpisaliśmy do nawigacji Dębno 164, a ona informuje nas, że do celu jest ponad 600km i ponad 6h podróży. Że niby co!!!??? Wchodzę szybko na stronę Małego Folwarku, a tam jest informacja, której nie doczytałem….Dębno 164, woj. małopolskie!!! Zarezerwowałem pokoje koło Krakowa!!?? WOOOOWWWWW. Nie mamy gdzie spać. W samym Dębnie o noclegu nie ma co marzyć. Zanim jednak zabraliśmy się za szukanie spania, udaliśmy się do biura zawodów, żeby dopełnić formalności startowych. Miałem nadzieję, że spotkam kogoś znajomego, ale niestety nie udało się. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miejscowości oddalonej o jakieś 23km (Myślibórz). Udało nam się zdobyć pokój dla trzech osób w Hotelu Piast. Nie mogliśmy za bardzo do niego trafić, przez to że wyglądał niepozornie. Trochę PRLowo, ale jak weszliśmy do środka, to się okazało, że nie jest tak źle. Czyściutko, pokój duży i co najważniejsze z łazienką i porannym śniadaniem. 🙂 Wypaśnie. Tego dnia wróciliśmy jeszcze do hali gdzie była Pasta Party. Makaron pierwsza klasa.

W dniu startu nie schodziłem na śniadanie w hotelu, tylko kupiłem sobie parę kajzerek i dżem truskawkowy. Zjadłem 3 złożone bułki i wypiłem jeszcze 1L izotoniku. Tak na marginesie, to nawadniałem się już od czwartku wodą i litrem izotoniku. Do Dębna wybraliśmy się trochę wcześniej ze względu na to, ze Dębno nie jest dużą miejscowością, a samochodów trochę się zjechało i mógł być problem z zaparkowaniem. Zostawiliśmy auto niedaleko hali, gdzie było biuro zawodów i tam skierowaliśmy się jeszcze raz z nadzieją spotkania znajomych z Wałbrzycha. Niestety nikogo nie znaleźliśmy. Podszedłem jeszcze przywitać się z Jurkiem Skarżyńskim, pamiątkowa fotka i udaliśmy się w stronę startu. Trochę przeraziły mnie wąskie uliczki na pierwszych kilometrach, a zawodników miało być ponad 2000. Nie było zrobionych stref tak samo jak nie było Pacemakerów. Szkoda, bo na nich właśnie liczyłem…miałbym jako taką gwarancję, że nie będę szarpał tempa. Musiałem liczyć na siebie i mój zegarek. 😉 Przybiliśmy sobie z Łukaszem piątki, pożyczyliśmy szczęścia i przygotowaliśmy na wystrzał startera. Kolega biegł na ok 3:25, więc wybierał tak luki między zawodnikami, żeby jak najszybciej wbić się we właściwe tempo.

Rozpoczęło się odliczanie i strzał. Chwile musiałem z innymi przespacerować do maty, od której rozpocznie się liczenie czasu. Po ok. 1,5minuty mogłem wcisnąć guzik w Garminie i poszły konie po betonie!

Tak jak się obawiałem, na początku ciężko było się przebić, początkowo jak zerkałem na zegarek to było w granicach 6min/km. Co chwilę odnajdywałem lukę i się przeciskałem…nie lubię tego, bo od samego początku tempo robi się interwałowe. Na szczęście już po pierwszym kilometrze zrobiło się na tyle luźniej, że mogłem biec stałym tempem. Niestety moja taktyka obrana przed biegiem się nie sprawdziła…od samego startu popełniałem te same błędy jak w poprzednich maratonach. Od pierwszych kilometrów biegłem za szybko. Co z tego, że czuję się dobrze w szybszym tempie, skoro na bank po 30km boleśnie to odczuję. Pierwsza część biegu to dwie pętle po ulicach miasta – było tego ok. 9km. Na pierwszych dwóch moje tempo było warunkowo do przyjęcia bo w granicach 5:12-5:14/km, miałbym wtedy lekką rezerwę na zwolnienie przy punktach odżywczych. Ale kolejne to już przyśpieszanie, legendarni kibice (mieszkańcy Dębna) dali mi się we znaki. To było silniejsze ode mnie, euforia niosła mnie tak, że tempo poleciało do 5:04/km. To już jest stanowczo za szybko, więc na jeden kilometr zwolniłem do 5:14/km, żeby później na dwóch ostatnich w mieście przyśpieszyć do 4:58/km!!! To nic, że było leciutko z górki, powinienem się pilnować i już. Ciężko jest napisać o samym biegu, kiedy leci się szosą między drzewami i wioskami. Nie chcę napisać, że było jak w „polskim kinie”, że nic się nie działo, bo ja miałem co robić. Po prostu skupiałem się na tym co robię, noga za nogą, starałem się czasami podłączać pod kogoś, żeby trochę mi pozającował, a i ze dwa razy udało mi się inne osoby podciągnąć-słyszałem ich tupot i przyśpieszony oddech.

Kiedy dobiegaliśmy do wsi Dragomyśl, dochodziły piękne wiejskie zapachy z obór ;), trochę swojskiego klimatu. Tutaj oczywiście też nie zawiedli mieszkańcy, jedni za płotem swojego gospodarstwa grillowali, racząc się mocniejszymi trunkami i wiwatując przebiegającym maratończykom. W remizie uruchomili „wyjca”, którego słyszałem przez połowę „wiejskiej” pętli, a w jej drzwiach stał leciwy strażak w galowym mundurze, który do nas machał. Mieszkańcy podłączyli się również do punktów odżywczych, bo nie podejrzewam organizatora o to, że położył na stolikach świeżego zielonego ogórka. 😉 Ową pierwszą pętlę pokonałem bez przygód, ale dalej moje tempo było za szybkie, raz nawet znowu doszło do 4:59/km. Nie dopuszczałem jednak myśli, że spotka mnie kara za taką nonszalancję. Biegło mi się naprawdę świeżo i lekko. Kiedy po tej pierwszej pętli wracaliśmy do Dębna na wlocie do miasta minąłem się z Robertem Celińskim…zdołałem do niego krzyknąć, machnęliśmy sobie rękoma i każdy pobiegł w swoją stronę. On wybiegał z miasta na drugie okrążenie, ja dopiero do niego wpadałem, żeby być w tym miejscu za jakieś 4-5km. Byłem na półmetku wyścigu ze swoją życiówką, a moje średnie tempo na zegarku pokazywało 5:08/km…przecież to wygląda jak bomba z opóźnionym zapłonem.

Kiedy na 26km zbliżałem się do linii mety, żeby udać się na ostatnią „wiejską” pętlę minął mnie zwycięzca biegu, który finiszował i ukończył zawody w 2:09 i ustanowił nowy rekord trasy. 😉 Za metą stała Ania, z którą przyjechałem, to od niej mam te wspaniałe zdjęcia. Nadal o dziwo biegło mi się żwawo. W Krakowie już dawno miałem kryzys i dogorywałem biego-marszem, we Wrocławiu w tym momencie moje kolano mnie zdyskwalifikowało z walki o życiówkę, a tutaj nadal biegnę. Mijam 30km, znowu jesteśmy w Dragomyśli, znowu wspaniali kibicujący mieszkańcy. Podbiegłem do stolika wziąłem kubeczek wody i pochłonąłem żel…przecież to teraz zaczyna się prawdziwy maraton. Tempo cały czas na poziomie 5:09/km. Za wioską był dosyć długi, może nie stromy, ale zawsze podbieg. Po 30-stu kilometrach w nogach, dało się go odczuć. Ale, ale…nie takie górki się pokonywało. Ktoś z tyłu przeczytał moje imię na koszulce i rzucił… O, Radek ile ma siły! No tak, na tym etapie i przy takiej prędkości przelotowej to wygląda jakbym dopiero zaczął bieg. 😉 Gdzieś ok. 33km mijałem się z Damianem Orzechowskim, który biega dla swojego synka. Niestety szedł, poklepałem go i chciałem poderwać do biegu, ale tylko rzucił w moją stronę, że coś nie tak z nogą. Jak się okazało później odnowiła mu się kontuzja. Pobiegłem dalej, ostry zakręt w miejscowości Cychry i ostatnia prosta do Dębna. 34km w tempie 5:05/km….ja pierdziu…w takim tempie to ja złamię spokojnie 3:40 ;).

Wtedy nastąpił wybuch tykającej bomby. 35km i ból w łydkach, ogólne osłabienie i odechciało mi się biec ;). tempo drastycznie spada, niewiele poniżej 6min. Z nieba lał się już żar, leciutkie podmuchy wiatru nie były w stanie mnie ochłodzić. Zatrzymałem się na chwilę, żeby naciągnąć łydki. Dosłownie 30 sekund przerwy. Kolejne kilometry zaczęły się dłużyć w nieskończoność. Tempo na dobre zagościło powyżej 5:30/km, ale mam spory zapas, więc na zrealizowanie celu nadal są duże szanse. Teraz na każdym punkcie biorę po dwa kubeczki wody….Boże, ale suszy. Na 39km wpadamy do Dębna…jeszcze tylko 3km z kawałeczkiem. Na 40km znowu mijam się z Robertem…krzyknąłem, on odpowiedział również, żeby teraz się nie poddawać. Jemu zostało finiszować, ja miałem swoje najdłuższe kilometry w całym biegu. Jedyny raz tempo spada powyżej 6min/km. Dociera do mnie, żeby się lekko poderwać, bo może się okazać, że życiówka będzie rzutem na taśmę, albo wszystko na nic. 42km już trochę szybciej, 5:36/km i finisz. Jakie to szczęście, że z górki. Zatrzymuję zegarek, padam na glebę i robię 5 pompek. Jeju…miałem siłę na taki gest ;). Patrzę na Garmina i wydaje się, że jest nowa życiówka i osiągnięty cel złamania bariery 3:45. Dokładnie to 3:44:52. Znowu klasycznie złamałem zakładany czas.

Niestety ze stylu nie jestem do końca zadowolony. Znowu mnie poniosło. Muszę do kolejnych startów podchodzić z większą pokora dla dystansu. Skoro przygotowywałem się na konkretne tempo, to mam się go trzymać i nie ważne czy na 20km wydaje mi się ono za wolne. Do kolejnego maratonu, czyli jesiennego startu w Warszawie, będę przygotowywał się wg. planu Skarżyńskiego. Tym razem pokuszę się o złamanie bariery 3:30. Czy mi się to uda, zobaczymy…ale na pewno łatwo nie będzie ;). Kiedy wracaliśmy do domu zapierałem się, że nie pobiegnę więcej w Dębnie, ale na chłodno oceniając sytuację, to ludzie którzy włożyli w organizację zawodów tyle pracy, zasługują na to, żeby przyjechać tu przynajmniej jeszcze raz. Jedyny minus w całej imprezie to brak Pacemakerów, poza tym nie mam nic do zarzucenia.

11 comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.