Nadejszła ta chwila, kiedy wypada naskrobać zaległy wpis dotyczący weekendu. A żeby było śmieszniej, weekendu z przełomu miesiąca. 🙂 Niestety dysponuję taką ilością czasu, że nawet nie mogę w spokoju przysiąść i sklecić kilku zdań. Jak wspominałem w poprzednim wpisie, sobota i niedziela była bardzo aktywna i ciekawe. W piątek zaliczyłem spokojne 10km i kładłem się spać z lekkim strachem i poddenerwowaniem, ponieważ dnia następnego o godzinie 14 miał nastąpić mój debiut w morsowaniu. Normalnie czekał mnie chrzest bojowy. Zacznijmy w więc w porządku chronologicznym…
W piątek poszedłem sam na trening, na którym zrobiłem bieg spokojny (10km), nie forsując się wiedząc o wycisku jaki zafunduję sobie dnia następnego. W sobotę umówiłem się ze Sławkiem, że wybierzemy się razem na halę lekkoatletyczną, żeby wziąć udział w treningu Biegaj-Zapobiegaj. Stwierdziliśmy, że będziemy tam jeździli tak często jak tylko czas nam na to pozwoli. To jest bardzo dobre uzupełnienie naszych treningów biegowych, bo na co dzień pomijamy ćwiczenia jakie tam są serwowane. Tak więc zawieźliśmy najpierw moje dzieci do dziadków i pojechaliśmy na halę. Było dosyć zimno, a ja nie zabrałem czapki…miałem nadzieję, że większość zajęć odbędzie się w środku. Tym razem trener (Roman Magdziarczyk, były olimpijczyk w chodzie), postanowił przegonić nas trochę po parku. Dzięki dotacjom unijnym na jego terenie powstały fajne oznaczone ścieżki biegowe na pofałdowanym terenie. Na początek tradycyjna rozgrzewka trochę ponad 2km, następnie trochę rozciągania i udaliśmy się w stronę podbiegu, na którym przewidziane były skipy, podskoki i inne baaardzo męczące zadania. Czułem jak rosną mi łydki i uda. 😉 Na koniec zrobiliśmy 5 podbiegów na 90% mocy! Masakra…myślałem, że wypluję płuca. Poniżej filmik z ostatniego podbiegu. 😉
To było baaardzo pozytywne zmęczenie, takie po którym na drugi dzień czuję mięśnie, o których pojęcia nie miałem, że istnieją ;). Po tych zabawach na górce udaliśmy się na halę. Tam był szereg ćwiczeń stabilizacyjnych oraz elementy lajtowego cross-fitu. Muszę przyznać, że trochę się oszczędzałem, nie chciałem się zajechać, żeby w miarę możliwości następnego dnia być świeżym podczas długiej wycieczki biegowej w górach. Trochę się jeszcze na koniec porozciągaliśmy i dokładnie umówiłem się z chłopakami na punkt kulminacyjny tego dnia…MORSING 😉 Główni propagatorzy tego rodzaju spędzania czasu to Jarek Cynar i Przemek Mikołajczak. Ten drugi uratował moje nogi zaraz po Maratonie Gór Stołowych…:) Sobotnie kąpiele w jeziorze odbywają się co tydzień o godzinie 14, nad zalewem w Komorowie koło Świdnicy. 🙂
Po treningu wróciłem do domu, żeby wziąć prysznic i spakować się nad wodę. Ubrałem się w kąpielówki, zabrałem klapejrony, ręcznik i pojechałem na plażę. 😉 Kto by pomyślał, że o tej porze roku będę wchodził bez przymusu do otwartego zbiornika. Kiedy wszyscy śmiałkowie się zjawili ruszyliśmy na rozgrzewkę, 2 km wzdłuż brzegu jeziora. Z osób, które jeszcze znałem był Patryk Łazarski (jeden z najmocniejszych wałbrzyskich biegaczy – 25-ty we wrocławskim maratonie) i Artur Socha (pomagał mi radami podczas kontuzji kostki).
Po skończonej rozgrzewce przyszła pora na zrzucenie dresów i wejście do wody!!! Poczekałem chwilę, żeby popatrzeć jak inni to robią. Przemek wyjaśnił mi, że jak się tylko zanurzę, to muszę uspokoić oddech. Zazwyczaj organizm zaczyna reagować bardzo przyśpieszonym wtłaczaniem powietrza do płuc. Pomyślałem, nic trudnego…podczas biegania daję radę panować nad oddechem, to w wodzie mam nie dać. 😉 Zrobiłem krok… drugi… trzeci… woda lodowata, jakieś 3 może 4 stopnie, przynajmniej ja tak odczuwałem. Teraz już się nie zatrzymam, wchodzę dalej tam gdzie chłopaki już kucnęli i napawali się radością z zimna. 😉 Przykucnąłem obok zanurzając się do szyi i….mój oddech zwariował, nagle zacząłem zachowywać się jak podczas zadyszki. Przemek cały czas mówi, żebym uspokoił oddech. Staram się, ale woda jest tak zimna, że wszystkie mięśnie się zaciskają, a ja dyszę jak parowóz. Trwało to jakieś 20 sekund i opanowałem sytuację. Nawet woda nie wydawała się taka zimna. Czułem jakby w całe ciało ktoś powbijał mi szpilki, czułem, że jest ona lodowata, ale nie przeszkadzało mi to.
Któryś z „animatorów” powiedział, że jak się źle czuję to mogę wyjść…ale ja nie po to przyjechałem, żeby się wystraszyć i zaraz wychodzić. Posiedzę sobie tyle ile oni, a sesja trwała zaledwie 4,5 minuty. Ostatnie 30 sekund spędziłem na spacerowaniu po dnie oczywiście w zanurzeniu. Jarek poinformował, że czas minął i wychodzimy. Ciała mieliśmy całe czerwone, jakbyśmy nie wiadomo jak długo na słońcu leżeli. U innych zauważyłem, że trzęsą im się podbródki, dziwne bo ja nie odczuwałem zimna. Zrobiliśmy jeszcze fotkę i poszedłem się ubrać. Wytarłem się i nadal czuję się komfortowo, odziałem dresik i dopiero po ok. 5 minutach zaczynałem odczuwać chłód. Fajne opóźnienie zapłonu. Od razu po przebraniu ruszyliśmy zrobić pętelkę 2km dla rozgrzania naszych organizmów, po czym rozjechaliśmy się do domów. Sobota została zaliczona jako MEGA udany dzień. 🙂
Na niedzielę, biegową niespodziankę przygotował dla nas Artur Żak. Stawiliśmy się w umówionym punkcie (dworzec Wałbrzych Główny) w składzie: Ja, Magda, Sławek i nasz przewodnik Arturrro.
W planie była wycieczka z Podgórza przez najdłuższy tunel kolejowy w Polsce i jeden z najdłuższych w Europie. W sumie są dwa równoległe. Tunele znajdują się pod górą Mały Wołowiec (720 m n.p.m.), w południowo-wschodniej części Gór Wałbrzyskich w paśmie Gór Czarnych między miejscowościami Wałbrzych i Jedlina Zdrój. Pierwszy tunel o długości 1560 m wydrążono w latach 1876-1879. Drugi równoległy o rekordowej długości 1601 m, wydrążono w latach 1907-1912. Niestety nie wiemy, którym biegliśmy…nie ryzykowaliśmy pomiaru tym drugim, ponieważ jest czynny ;).
Tak czy siak, robi wrażenie jak biegnie się w stronę malutkiego światełka, które się przez dłuższy czas wcale nie zbliża. Kiedyś już biegłem tą trasą z Arturem i zaczęliśmy właśnie tym czynnym, żeby w pewnym momencie przejść łącznikiem do tego bez torów. Dziwię się, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, żeby uczynić z tunelu fajną atrakcję turystyczną. Jeśli ktoś chciałby pokonać ten długi ciemny odcinek trasy, musi wyposażyć się w latarkę, a najlepiej w lampeczkę czołową. My takie mieliśmy. Jak już opuściliśmy ciemności, po drugiej stronie zastała nas masa błota, całe szczęście był to krótki odcinek, bo zaraz skręciliśmy w prawo i po sforsowaniu stromego zbocza pobiegliśmy w kierunku Gór Czarnych. Nie będę rozpisywał się jak wyglądała szczegółowa trasa, bo po prostu nie znam jeszcze tak dobrze topografii tych gór. Tutaj jest zarejestrowana cała aktywność z trasą, którą można sobie na spokojnie przestudiować. Wspomnę natomiast o dwóch punktach tej wycieczki, które utkwiły mi w pamięci i jeśli ja kiedyś będę komuś pokazywał okolicę to tam właśnie go zabiorę. 😉 Pierwsza miejscówka, która zaparła mi dech w cyckach, to skałka widokowa, na którą wdrapywaliśmy się po zaśnieżonym i śliskim zboczu. Widok był genialny!
Drugie miejsce to długi trawers na zboczu (jakiejś) góry…muszę zapisywać po drodze jak Artur informuje co mijamy i widzimy. 😉 To była wąska ścieżka wzdłuż, której z lewej strony mieliśmy bardzo strome zbocze porośnięte gęsto drzewami. Jakbym się zsunął, byłoby za co łapać ;). Super serpentynka do biegania, czy spacerów z lekko wznoszącym się profilem. Na jej końcu dowiedziałem się od Artura, że zdobędziemy dzisiaj najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich – Borową (853m n.p.m.). Zawsze chciałem się na nią wdrapać i często wspominałem o tym Arturowi. Łatwo nie było, bo pomimo tego, że na dole śniegu nie było, na zboczach góry broczyliśmy w nim dobrze ponad kostki. Kiedy już dotarliśmy na szczyt, oczom mym ukazała się tabliczka informująca o nazwie góry i jej wysokości. Chociaż tabliczka to za poważnie brzmi, była to kartka wyrwana z kartonu i wykaligrafowany na nie napis. 😉 Podobnie jak z Chełmca tak i tutaj widoków żadnych, ponieważ szczyt jest zalesiony…jeszcze. Jak się patrzy na szkody jakie robią przy masowej wycince drzew w okolicy, to pewnie i tutaj dojdą. :/
Na koniec jeszcze mała galeria: