34. Maraton Warszawski

Moja droga do tego, żeby zostać Bohaterem Narodowego wyglądała następująco:

Wyjechaliśmy w piątek po zajęciach Jagody w szkole . Wieczorem byliśmy już u moich rodziców. Trochę pogadaliśmy i położyliśmy się spać. W sobotę pozbieraliśmy się i pojechaliśmy po pakiet startowy na Stadion Narodowy.

Dzieci rozsiadły się na krzesełkach, a ja poszedłem na drugi koniec obiektu do biura zawodów. Córka od razu przechwyciła czerwoną czapeczkę i zarezerwowała sobie gąbeczkę z pakietowej reklamówki. Chwilę posiedzieliśmy na trybunach i poszliśmy do samochodu. Chciałem jeszcze za jednym zamachem odebrać pakiet na Biegnij Warszawo, ale przez miasto odbywał się przemarsz „Polsko obudź się” i utknęlibyśmy w korkach. Kolejnym punktem dnia były odwiedziny rodziny w Grodzisku, głównie pobyt u mojego brata.

Ogólnie sobota była dniem pełnym relaksu przed katorżniczym biegiem, który mnie czekał dnia następnego.

Budzik ustawiłem sobie na 6, w planie miałem zjeść płatki z mlekiem i powoli się wyszykować. Wstałem zgodnie z ustawionym alarmem, ale śniadanie zjadłem o 7. W między czasie dwa razy odwiedziłem toaletę, nerwy dają o sobie znać coraz bardziej. Ubrałem się, spakowałem torbę i pojechaliśmy z moją najdroższą kibicką Asią w stronę Stadionu Narodowego. Miejsce dla samochodu znaleźliśmy w bocznej uliczce za Rondem Waszyngtona, wypakowaliśmy się i poszliśmy w stronę startu, a właściwie mojej strefy oznaczonej planszą 4:00.

Zdjąłem dres, żona przypięła mi numer startowy do mojej spersonalizowanej koszulki, pożegnaliśmy się, przeskoczyłem barierkę ze wstęgi i stanąłem w pobliżu dwójki pacemaker’ów. Tydzień przed zawodami skorzystałem z oferty Jiwok (nagranie w formie mp3, które przez zdefiniowany czas odtwarza muzykę z dodatkowym komentarzem dotyczącym konkretnej trasy) i ustawiłem sobie w odtwarzaczu moment kiedy przekraczając start wcisnę przycisk PLAY. J Stres się nasila, staram się nie myśleć o tym co się może stać jak przeszarżuję…miałem ogólną plątaninę myśli. Nagle w głośnikach zaczął rozbrzmiewać hymn Maratonu Warszawskiego, „Sen o Warszawie” Czesława Niemena. Po nim strzał startera, ale my stoimy. Najpierw ruszyli wózkarze, później przyszła kolej na biegaczy, pierwsza strefa ruszyła, a my stoimy. Jaki ja jestem spięty…!!! Przesuwamy się, nagle znowu stajemy. Jesteśmy blisko sceny, gdzie start komentuje Przemysław Babiarz. Informuje nas, że wbiegając na stadion, ten kto osiągnie rekord życiowy, niech podniesie ręce do góry i pokaże znak Victorii. Hmmm ciekawe czy nie zapomnę, dla mnie każdy wynik będzie rekordem. 🙂 W końcu ruszamy truchtając i przekraczamy linię startu i tu konsternacja, włączyłem Garmina, ale za jakiś czas dopiero przekroczyłem matę z czujnikiem. Dziwne, nadmuchana brama nie była chyba Startem. :/ Biegniemy mostem Poniatowskiego, trzymam się „zająca” z balonikami na 4h. Założenie proste, żeby osiągnąć cel (złamanie 4h) muszę biec tempem ok. 5:39-5:40. Pierwszy kilometr pokonałem w 5:35, tak trzymać. Trochę tłoczno było za balonikami, więc jeszcze przed palmą na de Gaulle’a wyprzedziłem ten mini peleton. W słuchawkach „trener” mówił mi co mijamy po drodze, normalnie jak przewodnik po Warszawie. Biegnę swoim tempem, trochę wyższym niż zakładane, ale wcale tego nie odczuwałem. Kiedy przebiegaliśmy koło Teatru Wielkiego wypatrywałem mojego taty, który wyszedł na chwilę z pracy, żeby mi dopingować. Był z dwoma kolegami, rozglądał się i dopiero jak krzyknąłem zobaczył mnie. Dodało mi to siły i nie powiem, troszkę przycisnęło mnie w gardle. Spotkanie to spowodowało, że piąty kilometr przebiegłem w 5:18 :). Trzeba zwolnić, żeby się nie spalić za wcześnie. Kiedy wybiegliśmy na Wybrzeże Gdańskie skorzystałem z wodopoju, postanowiłem brać po jednym kubku, przejść do marszu, spokojnie wybić i ruszyć dalej, tak też zrobiłem. Teraz czeka nas długa prosta wzdłuż Wisły, utrzymuję swoją średnią na poziomie ok. 5:30/km. Jest dobrze, tak też się czuję.

10km zrobił na mnie, po spotkaniu z tatą, ogromne wrażenie. Pod mostem Poniatowskiego napotkała nas duża grupa kibicującego tłumu, która stworzyła wąskie gardło na trasie. Momentalnie na skórze pojawiła się gęsia skórka. Już wiem jak czują się wielcy sportowcy na wielkich imprezach :).

Po drodze spotykam kolegę z byłej pracy. Okazuje się, że biegnie na 4h. Super, będę się go trzymał, to dobiegniemy razem. Za każdym punktem z wodą,  praktykuję to co planowałem. Jeden kubek, marsz i spokojny „popas”. 🙂 tam gdzie były banany, zjadałem połówkę popijając kubkiem wody. Mijając 15km biegłem 1h22min, jest super, nogi powoli odczuwam, ale mi to nie przeszkadza. Ot zwykłe zmęczenie. Kiedy na alei Witosa posililiśmy się z moich oczu zniknął Marek (kolega z pracy). Nic to biegnę dalej utrzymując swoje tempo. Przeszła mnie myśl, że może za szybko biegnę, że może powinienem się trzymać kolegi. On ma w końcu większe doświadczenie, nie jeden maraton za nim.

Biegnę jednak dalej… ostro pracuję, żeby utrzymać swoje tempo, zanim dotrzemy do półmetku, czekają nas w sumie dwa zawijasy z trzema równoległymi odcinkami trasy. Na tej mijance widziałem, że jakieś 300-400 metrów za mną jest Marek, a zaraz za nim pacemaker z balonikami. Dobrze jest, mam bezpieczną rezerwę, na przystanki przy wodopojach. Właśnie przy najbliższym dogonił mnie kolega. Spytał, czy zrobiłem przerwę na WC, ja jednak przystanąłem na kawałek banana z wodą. 🙂

Wystartowałem dalej i kiedy mijałem 21km, zaczęły się lekkie problemy. Po pierwsze z jednego sutka odkleił mi się plaster i zaczął się obcierać. Po drugie prztyknęło mi coś w prawym Achillesie i po ok. 100m ponownie mnie coś pociągnęło. Uuu…nie dobrze, ja nie chcę poddać się już połowie drogi. Postanowiłem inaczej stawiać stopę, może trochę komicznie to wyglądało, ale pomogło. Ból się nie powtórzył i mogłem w spokoju kontynuować swoją „pracę”.

Przez Wilanów wbiegliśmy do Rezerwatu Natolin. Miejsce na co dzień nie dostępne dla zwiedzających. Urokliwe miejsce, ale podłoże biegu nieco się zmieniło. Zrobiło się wąsko i pojawiła się kostka z centymetrowymi przerwami między sobą. Nie wygodnie się biegło. Był to 25km i pojawił się podbieg. On nie zrobił na mnie wrażenia, takiego jak jeden z zawodników, którego mijaliśmy. Leżał na bruku i z tego co zdążyłem zauważyć, nie dawał oznak życia. Przynajmniej tak wyglądał. Po krótkim czasie mijaliśmy ratowników biegnących w jego kierunku, a za nimi karetkę. Maraton zaczyna zbierać konkretne żniwa. Na wylocie z rezerwatu był wodopój, który był obsługiwany przez zagranicznych wolontariuszy. Wzorowo wywiązali się z powierzonego zadania.

30km to pokonywanie maratonu aleją Komisji Edukacji Narodowej, długa prosta, tempo nadal świetne, aczkolwiek uda trochę zmęczone. Łydek nie czuję, dzięki podkolanówką kompresyjnym. Postanowiłem użyć ich pierwszy raz w tym biegu. Trochę ryzykowne, ale działają. 🙂 Spotkałem po drodze kolejnego kolegę z byłej pracy, Tunga. Chwilę razem pobiegliśmy, zamieniliśmy parę słów i niestety Tung powiedział, że łapią go skurcze. Został lekko z tyłu. 31km był jeszcze zgodnie z planem, ale prawdziwy maraton zaczął się od 32km…

Odnosiłem wrażenie, że moje uda robią się jak z waty. Kondycyjnie czułem, że jest spokojnie, ale fizycznie moje nogi chciały mi powiedzieć, że mają już dosyć. Zacząłem przeplatać bieg z szybkim marszem, a po kolejnym kilometrze, więcej było marszu. Kiedy pokonywałem ulicę Puławską, tj. ok. 35km, mój trener w odtwarzaczu wyprzedził mnie i komentował okolice, które są przede mną. Ważne, że muzyka gra, a jego gadanie będę ignorował. Walka się zaczyna, moja głowa chce biec dalej i wysyła sygnały do nóg, żeby wykrzesały z siebie jeszcze trochę pary i pozwoliły truchtać. Przecież do mety zaledwie 7km. Teraz było to wiecznością. Kiedy pojawiłem się na alejach Ujazdowskich, trener był już na ostatniej prostej, czyli na moście…nieee przecież on niedługo będzie mówił, że udało mi się osiągnąć cel i zostałem bohaterem. Zdjąłem słuchawki, nie chcę tego słuchać.

Kolejny etap cierpienia uderzył jak grom z jasnego nieba. W podudzie skradał się jak przyczajony tygrys, SKURCZ. Nieee, jeśli złapie to ukończenie przeze mnie biegu będzie wisiało na włosku. Zatrzymałem się i oparłem o barierkę. Ponaciągałem sobie łydki, przykucnąłem, żeby zrelaksować uda i ruszyłem dalej. Ból w miejscu gdzie kończy się tylna część uda i zaczyna kolano, stawał się nie do zniesienia. Starałem się o tym nie myśleć, doszło do tego, że odtwarzałem sobie w głowie przyjemne chwile związane z rodziną. Minąłem Plac Trzech Krzyży, później przy palmie skręciłem w Al. Jerozolimskie, dla mnie to już ostatnia prosta, tylko ta prosta ma jeszcze jakieś 2km. Ostatni wodopój przy dawnym budynku KC. 🙂 Kiedy podchodziłem do stolika wydawało mi się, że widzę Pawła. Powiedziałem: Siema Paweł! I przybiłem piątkę. Zadawałem sobie później pytanie czy to był rzeczywiście on. Na trasie miałem problem tego typu, że widziałem wśród kibiców kolegów i koleżanki, ale po przetarciu twarzy z potu, okazywało się, że to nie oni. 😉 Tym razem się nie pomyliłem (potwierdzone u źródła).

Wypiłem kubek wody i ruszyłem na ostatnie 2km walki ze sobą…nie poddam się, będę teraz biegł już do końca. 41km był w tempie 5:57, a 42km 5:44. Widać, że stać mnie było na ten zryw. Kiedy podbiegłem pod stadion poczułem jakbym dopiero zaczynał bieg. Nic mnie nie bolało, miałem sił pod dostatkiem. Dziwne uczucie, ale kolos w połączeniu z dochodzącym hałasem w jego wnętrzu dodawał skrzydeł. Wbiegając do tunelu, kolejny raz gęsia skórka, słychać było dopingujących biegaczy, którzy ukończyli już swoją walkę. Kiedy pojawiłem się na płycie, czułem jakbym biegł sam, finisz był w moim wykonaniu iście sprinterski (4:29), uniosłem w górę ręce z symbolem V, przebiegłem linię mety i……pojawiły się konwulsje!!! Jeden podrzut, drugi podrzut i dopadłem do bandy, żeby zwrócić resztki banana i wypitej wody. Nigdy wcześniej nie zdarzyła mi się taka sytuacja. Co się okazało, na zdjęciu, które żona mi zrobiła w tym momencie widać jak Pan z kamerą centralnie nade mną stoi i to filmuje, a drugi Pan kieruje w moją stronę mikrofon. Super, niech jeszcze puszczą to w Teleexpressie. 🙂 Wstałem chwilę porozglądałem się po trybunach, ale że nie znalazłem Asi poszedłem tam gdzie wszyscy, którzy ukończyli bieg.

  Tutaj pojawiła się moja irytacja. Dlaczego każą mi iść przez pół obwodu stadionu w tłumie podziemiami!?!?!? Nie miałem depozytu, nie miałem ochoty stać w kolejce po masaż, nie chciałem jeść zupy, chciałem pójść do żony. Ze 20 minut zajęło mi dotarcie na zewnątrz. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, żołądek miał ochotę na wyplucie jeszcze trochę wody… MASAKRA. Największy minus całej imprezy. Żeby nie to, imprezę oceniłbym celująco. Zresztą doświadczenia nie mam, bo to był mój debiut w maratonie, a i wymagań dużych też nie posiadam. Chodzi o to, żeby organizatorzy za bardzo nie przeszkadzali :).

Ukończyłem zawody z czasem 4:14:24 (netto) co dało mi pozycję 3575/6796 w kategorii wiekowej M-30 652/1119. Jak na debiut nie ma tragedii, maraton ukończony w trochę dramatycznym jego przebiegu. Nie udało się niestety osiągnąć celu złamania 4h, ale cóż, zrobię to przy następnej okazji. 🙂

Kilka zdjęć:

1 835 comments

  • Gratulacje Maratończyku! Super opis, od razu zachciało mi się wyjść pobiegać (ale troszku za późno no i mam tydzień roztrenowania teraz) 🙂 Widzę że łamanie czwórki w Krakowie planujesz – szkoda, nikt nie chce ze mną do Wiednaia pojechać w tym samym dniu 🙂

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *