4. Maraton Gór Stołowych

 Kiedy zabrałem się za uzupełnianie kalendarza imprezami biegowymi, nie pomyślałbym o tym, żeby zapisać się na bieg górski na dystansie maratońskim. Brałem pod uwagę biegi u naszych sąsiadów, które najczęściej przewidują przewyższenia trzycyfrowe. Naszym lokalnym specjalistą od wynajdowania takich imprez i organizowania grupy, która weźmie w nich udział jest Artur Żak. Człowiek z GPS-em w głowie ;). Z nim na żadnej ścieżce się nie zgubimy. 🙂 I kiedy tak już miałem rok poukładany, ruszyły zapisy na 4. Maraton Gór Stołowych. Rajwach się zrobił w internecie, wszyscy wychwalali ten bieg, jaka to wspaniała trasa, organizacja itp. Zerknąłem na trasę, rzeczywiście przebiega przez parę fajnych widokowo miejsc, następnie rzuciłem okiem na profil trasy i szczęka mi lekko opadła. Suma przewyższeń +/- 4000m (w górę 2000m i w dół 2000m)…łooo matko, ludzie biegający po nizinach przez cały rok mogą nie uzbierać takiej sumy, a ja mam to strzelić jednego dnia. Zerknąłem, że ludzie, których bardzo lubię z Wałbrzycha są zapisani nie zastanawiając się dłużej, też dorzuciłem swoje nazwisko na listę startową. W międzyczasie organizatorzy postanowili podnieść dystans z 42km do 46km, ze względu na podmyte ścieżki po czeskiej stronie. Fju fju… będzie ciekawie, to będzie najdłuższy dystans jaki w życiu pokonam na nogach.

Ze Sławkiem dogadaliśmy się, że pojedziemy moim samochodem, a po drodze zabierzemy Anię i Kamila Pernej i Przemka Mikołajczaka. Wcześniej ich nie znałem osobiście, ale to nie jest problem w naszym środowisku :). Wstałem odpowiednio wcześniej, żeby zjeść makaron z jajkiem. Trzeba mieć co spalać podczas biegu. Pozbierałem się i spod bloku wyjechaliśmy parę minut przed 6. Wszyscy wcześniej umówieni uczestnicy naszej wycieczki, czekali w punktach zbornych, więc wszystko bez opóźnień szło zgodnie z planem. Kiedy dojeżdżaliśmy do Gór Stołowych, już mi dech w piersiach zatykało…..że ja wcześniej tutaj nie przyjechałem na zwiedzanie. Widoki przepiękne, pogoda…hmmm na bieganie dobra, tylko im wyżej wjeżdżaliśmy tym gęściejsza stawała się mgła. Może być problem z podziwianiem widoków, chociaż to pewnie będzie najmniejszy problem w perspektywie samego biegu. 🙂


Kiedy dojeżdżaliśmy serpentynami w okolice zjazdu na Pasterkę, spróbowaliśmy podjechać pod samo schronisko, żeby odebrać pakiety startowe i później odstawić samochód na parking w Karłowie. Niestety wolontariusze ustawieni przy szlabanie odwiedli nas od tego pomysłu i musieliśmy zjechać do pobliskiej wioski, odstawić samochód i powędrować do biura zawodów. Odebranie pakietów było bezproblemowe. Byliśmy tam na długo przed startem dlatego rozsiedliśmy się przy stoliku powoli przygotowując się do startu. Idąc śladem innych również się na wazelinowałem tu i ówdzie w miejscu, które Ania nazwała „kuwetą” – za żywopłotem 😉 W międzyczasie również Ania udzieliła wywiadu Telewizji Kłodzkiej, a ja wygoniłem z mojej nogi kleszcza. Pewnie przypałętał się nieborak jak szliśmy przez łąki. Stres był już na wysokim poziomie…co to będzie? … to pytanie przewalało się cały czas w mojej głowie i pewnie nie tylko mojej. Dojechali nareszcie kolejni zaprzyjaźnieni zawodnicy… Artur Żak, Grzesiek Sulima i Zbyszek. 🙂 Gdzieś przewinął się na chwilę Robert Czapiga, harpagan z Nowej Rudy. 🙂 Oddaliśmy torby z ubraniami do przebrania do depozytu, chwilę jeszcze posiedzieliśmy w okolicach biura, po czym udaliśmy się na miejsce startu koło Schroniska Pasterka. Z minuty na minutę przybywało odważnych, którzy wyruszą w górską przygodę. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych fotek z organizatorem, z Blog@czami (Hania, Paweł, Sławek i Ja)…był ponoć jeszcze jeden kolega, Mateusz, ale niestety nie było nam dane się spotkać.

Spiker, który informował co jakiś czas, że już niebawem start powodował u mnie dreszcze i strach, że już niedługo ruszę w najtrudniejszy i najdłuższy bieg mojego życia. Nie biegnę na konkretny czas, chcę go po prostu ukończyć i udowodnić sobie, że nie jest to kres moich możliwości. 🙂 Nagle spiker oznajmił, żeby ustawić się przed linią startu…ho ho, pożyczyłem Sławkowi powodzenia i przesunąłem do środka stawki, gdzie spotkałem Łukasza Beczkowskiego, drugiego harpagana z Nowej Rudy. 🙂 Krótka przemowa organizatorów, latające ustrojstwo zrobiło kilka fotek i kręciło filmik i ….. STRZAŁ!!!

Ruszyliśmy jak jeden mąż, jedni szybciej inni wolniej, ja się nigdzie nie śpieszyłem, żeby nie spalić się na samym początku. Najpierw mieliśmy z górki, żeby później rozpocząć podbieganie. Na starcie Garmin ładnie połączył się z satelitami, ale zaraz po tym jak ruszyliśmy, stwierdził, że traci łączność i przez pierwsze 500m odmierzał tylko czas. Po 1km, zaczął się zbieg, na którym spotkałem Artura, ale długo to spotkanie nie trwało, bo wyrwał do przodu. 🙂 Trasa technicznie wymagająca, sporo większych i mniejszych kamieni, ale pierwsze odcinki nie zrobiły na mnie wrażenia, strach minął, zaczęła się praca :). Do mniej więcej ok. 2,6km to był zbieg po kamieniach, gdzieniegdzie korzeniach, trzeba było uważać i biec na pełnej koncentracji. Przez ok. 1,5km zeszliśmy na wysokości ok. 100m. Później rozpoczęliśmy mozolne zdobywanie kolejnych metrów wysokości przesuwając się w okolice Broumovskich Sten. Ponownie osiągnęliśmy pułap ok.750m n.p.m. Peleton biegaczy rozciągnął się i zaczęliśmy pokonywanie trasy gęsiego, nie nie … to nie był drifting, tylko trasa była tak wąska, że inaczej nie dało rady. Było trudno, cały czas po skałach, korzeniach, gdzieniegdzie błocie. Na ok. 6km źle oszacowałem podłoże i moja prawa kostka lekko się wygięła. Zasyczałem z bólu i przez głowę przeszła mnie myśl, że to już koniec zabawy. Całe szczęście tempo biegu nie było zawrotne i mogłem spokojnie rozruszać nogę. Przez najbliższe pół godziny bałem się o nią i tak ustawiałem stopy, żeby miała jak najmniejsze obciążenie.

Na mniej więcej 8,5km trasy umiejscowiony był pierwszy punkt żywnościowy. Zatrzymałem się na chwilę, zażyłem izotoniku, popijając wodą i ruszyłem dalej. Nie uzupełniałem plecaka, bo niewiele z niego wypiłem. Póki co trasa nie zmęczyła mnie zanadto, a i kostce niewiele już myślałem. Na tym etapie mój czas z oficjalnego pomiaru był 1:05 (312), czyli bardzo przyzwoity jeśli o mnie chodzi. Do mety jeszcze 38km..!!! 🙂

Zbiegamy polaną z powrotem do lasu. Kolejny odcinek to była spora pętla w przepięknych okolicznościach przyrody. Również dosyć wąsko, przedzieraliśmy się między ogromnymi blokami skał, gdzie w niektórych miejscach podbiegało się dużymi kamiennymi schodami. Tutaj nie było dłuższych podbiegów, a raczej mniejsze „hopki”. Trochę w górę, trochę w dół…itd. Bardzo często, kiedy trasa prowadziła w dół, nie było możliwości zbiegania, ponieważ na naszej drodze pojawiały się metrowe, a w niektórych miejscach 1,5m „urwiska”. Wtedy pokonywałem je rozpędzony zeskokiem. Nie wiem czy było to rozsądne, ponieważ kiedy już zbliżaliśmy się do skraju lasu odczuwałem dosyć konkretnie głowy przyśrodkowe mięśni czworogłowych, to są te przy samym kolanie. Czułem jakby mi je ktoś kijem poobijał. Całe szczęście zbliżaliśmy się do kolejnej stacji, drugi punkt żywieniowy. 17,5km – 2:27 (325), jest całkiem dobrze, wydolnościowo czuję się bardzo dobrze, tylko nogi między skałami dostały w kość. Do mety ok. 30km!!! :/


Na stacji dopełniam bukłak, w sumie przez dotychczasowy dystans wypiłem połowę zapasu. Znowu piję izotonik i zalewam go wodą, podjadam arbuza i trochę rodzynek. W trakcie popasu spotykam Pawła, trochę rozmawiamy, wspólna fotka, dowiadujemy się od wolontariusza, który robił nam zdjęcie że przeszła lekka ulewa przez ten punkt. Nie załapaliśmy się na niego po drodze. Z punktu ruszamy razem, ale po kilkunastu metrach przechodzę do marszu…niby łagodny podbieg po asfaltowej drodze, ale moje nogi chcą chwilę odpocząć. Paweł, też maszeruje, ale jak to zaznaczyłem podczas naszej wędrówki „z takimi długimi nogami można śmigać”. Widziałem, jak się oddala i idąc wyprzedza innych. 🙂 Po niecałych 2km, skręcamy do lasu. Dosyć szeroko i nawet udaje mi się biec równym nie szarpanym tempem. Nawet zrobiłem sobie zdjęcie. 🙂

Między 20 a 22km, był stromy zbieg. Ten znowu dał do wiwatu moim udom. Ale starałem się nie zatrzymywać, będąc cały czas w pełnej koncentracji, bo teren był bardzo bardzo trudny. Za nogami obsuwały się kamienie, trochę liści na których łatwo było o poślizg. Myślałem, że nigdy nie skończy się ten zbieg, tymczasem na samym dole za zakrętem pojawił się podbieg. Dłuuuggiii i żmudny. Większy jego odcinek byłem zmuszony podchodzić. Czasem tylko zrywałem się jak ptaszyna do biegu. Następnie nastał asfalt 🙂 tutaj trochę więcej starałem się biec, tak z 80% tego dystansu. Uff zbliżamy się do trzeciego punktu. Pasterka, czyli miejsce, z którego ruszaliśmy do boju. Terazz mam już 28km w nogach, w bolących nogach. Zrobiłem przyjemność kibicom i bramkę pomiarową przebiegłem. 🙂 Tradycyjnie pobrałem izotonik i wodę, plecaka nie musiałem napełniać. Uwaliłem się na trawie…i zdjąłem buty, a w nich pełno piachu i większe kawałki kamyków. Lepiej je wywalić, żeby mi nóg nie zaorały. Sporo czasu tu spędziłem, to był najdłuższy mój postój. Założyłem buty, wziąłem jeszcze jeden kubek wody i ruszyłem dalej. Na tym punkcie pomiarowym byłem 343 z czasem 3:57. Cieszy mnie to, ponieważ na razie tempo mojego biegu jest równe. Jeszcze 18km!!!

W oddali widać było pięknie miejsce naszego przeznaczenia, meta na Szczelińcu. Dochodziły tutaj dźwięki i niewyraźne nawoływanie spikera do mikrofonu. Póxniej się dowiedziałem, że jak tak siedziałem i czyściłem buty, to Marcin Świerc wbiegał na metę i zbierał laury zwycięstwa. 😉 Od Pasterki lekki podbieg polaną pokonywałem biegnąc. Skręcamy do lasu i zaczyna się lekki zbieg…oj coś nie tak… nogi nie pozwalają szybko pokonywać tego łatwiejszego odcinka. Po nim zaczęło się ostre podejście do asfaltowej drogi i pierwsze poważne problemy z moimi nogami. Nagle zaczęły odmawiać posłuszeństwa i mdlały przy każdym podnoszeniu ich do góry. Łydki najmniej mi przeszkadzały, natomiast każdy mięsień ud wydawał się tak spięty, że ból który z nich się wydobywał zwali mnie zaraz z nóg. Nagle oglądam się i widzę znajomą twarz, a to Ania…dodaje mi otuchy, żeby się nie załamywał i podążał za nią, staram się ale nie bardzo mi to wychodzi….mam MEGA kryzys. Ania nadal do mnie pokrzykuje, żeby nie daj Boże nie przyszło mi do głowy wycofanie się. O…. co to to nie! Wczołgam się, a nie dam się. Z ulicy znowu skierowaliśmy się w las, przez małą polanę, z powrotem na asfalt. Ma się rozumieć non stop pod górę. 🙂 Z ulicy nic innego jak znowu na górski szlak i orka. Wdrapywanie się po skałkach gdzie….do góry. 🙂 Postać Ani już mi umknęła między zakrętami, nogi są w opłakanym stanie, podczas tej wędrówki co jakiś czas przykucam, żeby naciągnąć mięśnie przy kolanach, ale dostałem od jednej z uczestniczek reprymendę, że w ten sposób odcinam dopływ krwi. No, ale mi to ulgę przynosi….:/ Po kilkunastu minutach doczłapałem się na najwyższy punkt na dotychczas pokonanej trasie. 850m…i tutaj dostałem kopa w dupę, kolejnego. Bezpośrednio nad nami Szczeliniec, linia mety, docierają głosy spikera, które można już zrozumieć. Krzyczy o tym jak to kolejni zawodnicy przekraczają linię mety…oni mogą już odpocząć. A mi zostało bagatela 14km :/ Z tego szczytu zbieg. Ale ponownie arcytrudny jak na moje nogi. Stromy, po kamieniach i dużych głazach w dół. Turyści uprzejmie schodzili nam z drogi i bili brawo. Bardzo miło z ich strony. ogólnie na całej trasie byli bardzo cierpliwi, kiedy po kilkanaście minut musieli stać w miejscu i przepuszczać stado biegaczy. 😉 Po 33km wybiegliśmy na otwartą przestrzeń, cały czas zbieg. Ale ja zaliczam na tej polanie „knock down”. Skórcz był tak mocny, że zwalił mnie z nóg. Nie mogłem się podnieść, a o porządnym naciągnięciu nogi nie było mowy. Zawodnicy, którzy mnie mijali, pytali się czy wszystko OK…ale co miałem im powiedzieć. Nagle zatrzymała się jedna z nich:

– Co Ci jest?
– Skórcz mnie dorwał.
– Nie jesteś uczulony na chemię, możesz ją przyjmować?
– Nie spoko, żele pochłaniam to jest okej.
– Masz tutaj żel o smaku orzechowym z solą (czy sodem), rozmasuj i leć, jak nie to poproś turystów oni wezwą pomoc. Masz numer 500, to sprawdzę czy ukończyłeś bieg.

Pożarłem żel popiłem wodą, rozmasowałem zgodnie ze wskazówkami nogę i ruszyłem kulejąc dalej. Miałem wrażenie, że naciągnąłem sobie któryś mięsień w udzie, taki był ból i problem z chodzeniem. Dziękuję koleżance za pomoc, bo naprawdę po 10 minutach zrobiło mi się lepiej.

Nie na długo :/ Na ok. 36km, odbyła się akcja społeczna. Mieszkańcy zakupili baniaki z wodą i nas częstowali. Poprosiłem o napełnienie plecaka, napiłem się z kubka i ruszyłem dalej. Piękna akcja!!! Na 38km, po lekkim trawersie dotarłem do ostatniego punktu z pomiarem czasu, wodą i izotonikiem. Przysiadłem przed linią pomiarową, spokojnie popiłem, rozmasowałem obolałe nogi, pozbierałem się i dalej w górki. Zostało 8km!!! Tutaj na wyniku widać mój kryzys, czas 6:20 (435), straciłem niespełna 100 pozycji. Ale nie ma co się dziwić. Tak to jest jak się nie chciało potrenować na Sławkowych krossach. Teraz przede mną jeszcze odcinek po skałkach do góry i „wypłaszczenie”. Płasko nie było, ale nie robiło mi to w tym momencie różnicy. Kiedy tak poruszałem się jak zombie po długiej prostej, przeżyłem piękne chwile. Cisza, lekko dochodzą dźwięki z mety, nikogo przede mną, z tyłu też cisza…tylko ja, moja walka z nogami i myśli z którymi jechałem na ten bieg. A raczej idea. Bieg dedykowałem mojemu tacie, żeby jak najszybciej wrócił do zdrowia. Zdobyłem się nawet na bieg, powoli droga zaczynała iść w dół, skurcze podszczypują, chcą złapać, ale nauczyłem się tak stawiać stopy, żeby nie chwyciły. W pewnym momencie jeden skręt przy wozie GOPRu, zaraz drugi gdzie pokierowała mnie wolontariuszka i prosta asfaltowa do Karłowa. O…są inni przede mną, albo ja przyśpieszyłem, albo oni zwolnili. Przed sobą miałem zawodnika z Wałbrzycha z grupy biegowej Toyoty. Nie zmusiłem się jednak na szaleńczą pogoń. Przecież zaraz będą schody… 666 kamiennych, ze wstawkami metalowych. Kiedy do nich dotarłem, chwila na złapanie oddechu i zaczynamy morderczą walkę. Mięśnie nie pozwalają mi już na rozprostowanie nóg, na takim przykurczu pokonywałem kolejne schodki. Na początku próbowałem po dwa, ale ktoś krzyknął, żebym pojedynczo. Z góry schodzili już zawodnicy, którzy ukończyli swój bieg i dopingowali tych, którzy jeszcze walczą. Zwracali uwagę turystom, żeby nie zajmowali na poręczy i szli drugą stroną. Dwie grupki rozpoznały mnie po numerze startowym i wtedy robiło się głośniej. W połowie drogi spotkałem Łukasza, Roberta i Marka….ich doping był piękny. Zauważyli, że tego dnia dałem z siebie wszystko i podążam do upragnionej mety. Minęli mnie, a moja katorga trwała dalej. Inny kibic schodził z piwem i pokazując mi je powiedział, że na górze czeka na nie takie samo, tylko zimniejsze. 🙂 Zostają ostatnie metry, zmuszam się do biegu, dziwnymi krokami….takimi na które pozwalają spięte mięśnie, widzę metę….nie poddałem się przebiegam 7:45, Sławek robi mi zdjęcie i w tym momencie padam na deski po raz drugi. Skurcze łapią mnie w dwie łydki, i w dwa mięśnie uda na każdą nogę. Masakra, zwijam się z bólu, na ratunek przybywa Sławek, naciąga mi nogi, później zmienia go Przemek. Wielki człowiek, który masażami doprowadził mnie do takiego stanu, że mogłem wstać. Trwało to myślę jakieś 30minut. Nawet medal przyjąłem leżąc. Przenieśli mnie na krzesło, podali jedzenie i piwko….przyjaciele przez wielkie P. Jestem im dozgonnie wdzięczny za po biegową opiekę. Zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe fotki i z bólem nóg pokonywaliśmy schody w dół. Udaliśmy się jeszcze na makaron i losowanie nagród niedaleko biura zawodów. A w drodze powrotnej, dwa razy się zatrzymywałem, żeby zapobiec zesztywnienia nóg kiedy to skurcze znowu dawały o sobie znać.



Tak jak pisałem, był to najtrudniejszy i najdłuższy bieg mojego życia. Dałem w nim z siebie wszystko co na tamten dzień mogłem zaoferować. Widać jak duże braki mam i co trzeba poprawić, ale mogę zapewnić, że w moich dalekosiężnych planach będą góry i to na nich będę chciał się skupiać. Jeśli chodzi o organizację, to lepszej nie mogliśmy sobie wymarzyć (oprócz daleko położonego parkingu od biura zawodów i startu), oznaczenie trasy było idealne. Jak się później dowiedziałem, to Marcin Świerc ścigając się poprawiał jeszcze oznaczenia, które ktoś po czeskiej stronie złośliwie przestawiał. To jest gość! Dzięki jego oznaczeniach nie zgubiłem się, kiedy to osamotniony pokonywałem trasę. 😉 W przyszłym roku biegów górskich w moim kalendarzu będzie dużo więcej, a i treningi muszę trochę zmodyfikować. Póki co wypełnię to co zaplanowałem w tym roku.

Podziękowania należą się oczywiście mojej żonie, że jest cierpliwa kiedy ja udaję się na treningi, Arturowi i Sławkowi za możliwość wspólnych treningów i również za ich cierpliwość co do moich narzekań i marudzeń:) i Przemkowi za to co zrobił na mecie. 🙂 Dziękuję również za miłe towarzystwo podczas treningów Grześkowi Sulimie, Zbyszkowi (?), Markowi Zbyrytowi, Łukaszowi Beczkowskiemu, Robertowi Czapidze, Markowi Henczce…i wszystkim, z którymi przynajmniej raz spotkałem się na treningowej ścieżce. 🙂

Na koniec fotka z naszym mistrzem 🙂

Poniżej galeria zdjęć:

3 061 comments

  • Ogromne gratulacje raz jeszcze!! 🙂 Normalnie czuć trud włożony w bieg czytając Twoją relację i piękne jest to, że na trasie, starcie i mecie biegacze zawsze są razem.

    Pozdrawiam 🙂

    Odpowiedz
  • Dziękuje 🙂 Łatwo nie było…ale jak to w pewnym serialu było powiedziane… „maszeruj albo giń” 😉 Łatwo skóry nie oddaję, czas może nie jest imponujący, ale jest mój 😀

    Odpowiedz
  • Wydaje mi się,a raczej jestem pewny, że jest błąd w opisie trasy, pisze sie +/- 2000, +/- 4000m znaczy, że do góry 4 tysie i w dół 4 tysie, a to na takim dystansie jest mozliwe, ale raczej w alpach nie stołowych.

    Odpowiedz
    • Teraz tak patrzę i też mi się zaczyna wydawać to bez sensu… 😉 logiczne, że zapis +/- 2000m dotyczy 2000 w górę i 2000 w dół. 😉
      Sprawdziłem na stornie orga i jest zapis 4000m (+/-) i tym się pewnie zasugerowałem pisząc tą relację.

      Dzięki za uwagę. 🙂

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *