Zaczyna się ściemniać. Słońce już od dobrych 30 minut zmyło się za horyzont, a my rozpoczynamy zbieg z Masywu Trójgarbu. Ostatnie długie wybieganie przed maratonem, później już tylko spokojne biegi przeplatane przebieżkami. Musimy się pośpieszyć, żeby wybiec z kniei zanim zrobi się ciemno. Mkniemy jak cienie w dół, ścigając się z czasem, kiedy nagle następuję na większy kamień, jakich są tysiące, a może miliony w naszych lasach. Był trochę większy od tenisowej piłki. Momentalnie się pod moim ciężarem obrócił zabierając moją stopę ze sobą w podróż dookoła swojej orbity. Poczułem chrząknięcie w kostce i puściłem się w lot, stylem przypominający Supermana. Pierwsze słowa jakie z siebie wykrztusiłem były: „No to sobie pobiegałem w Poznaniu. Już po maratonie.” Tak też się stało, na tydzień przed trzecim maratonem, potrzebnym do Korony, wylądowałem z gipsową szyną w domu. To było w październiku 2013r. Moja koronacja miała odbyć się w moim rodzinnym mieście Warszawie, ale ten nieprzyjemny incydent spowodował, że stanie się to w stolicy Wielkopolski. Poza skompletowaniem biegów, chciałem dwa tygodnie po warszawskim bieganiu, zrobić skok na nową życiówkę i to najlepiej poniżej 3:30. Pierwszy cel się udał, ale do drugiego zabrakło równo 2 minuty.
Do Poznania wybrałem się z całą rodzinką. Nigdy nie byliśmy tutaj turystycznie, więc nadarzyła się okazja, żeby pokazać dzieciom trochę zabytków. Hotel wybrałem ten sam, w którym miałem nocować rok wcześniej. Super lokalizacja za przystępną cenę. Na halę Expo, gdzie było biuro zawodów, start i meta mieliśmy niecałe 1000m. Na miejsce dojechaliśmy w sobotę popołudniu i jeszcze przed obiadem udaliśmy się dokonać całej przedstartowej biurokracji. Kupiłem przy okazji najnowsze wydanie książki Jacka Danielsa i żele na jutrzejszy wyścig. Młodzi mieli frajdę, bo na zewnątrz hali poznańscy Policjanci rozłożyli się ze swoim sprzętem i pozwalali zaglądać do nowoczesnych radiowozów, mobilnych jednostek do zarządzania akcjami itp. Szymona najbardziej zaciekawił zdalnie sterowany robot, którym sterował jeden z funkcjonariuszy z ukrycia. 😉 Niestety przez ten cały czas udało mi się spotkać tylko z jedną osobą…Piotrkiem Cypryańskim. Z resztą ludzi pewnie mijałem się w tłumie, albo wybraliśmy inne godziny spacerów.
Pakiety odebrane, więc wróciliśmy do hotelu. Po obiedzie ruszyliśmy w stronę rynku w poszukiwaniu małych pamiątek. Z każdego wyjazdu dzieci muszą coś przywieźć do kolekcji :). Szkoda, że podczas tych naszych spacerów z ciekawości nie włączyłem Garmina, bo nogi na wieczór miałem w tylnej części ciała. 😉 Ładna rozgrzewka przed biegiem.
Rano wstałem na tyle wcześnie, żeby w spokoju się rozbudzić, przygotować mentalnie zanim rodzinka zajmie mi łazienkę. 😉 Kilka razy sprawdzałem czy wszystko mam – plasterki na sutki, naładowany na maxa zegarek, taśma z międzyczasami, pasek na numer startowy, żele…wszystko jest. Nerwy dają o sobie znać, dwie godziny od przebudzenia, a ja w toalecie czwarty raz. O właśnie, byłbym zapomniał….dwie tabletki Stoperanu zażyte. 😉 Dokończyłem jeszcze butelkę wody (1,5L wlane) i wyszliśmy z hotelu udając się w kierunku startu. Uwielbiam ten moment, kiedy z każdej strony miasta, z każdego zakamarka czy bramy suną piesi w biegowych szatach. Czuję wtedy ten specyficzny klimat, organizm przyśpiesza produkcję adrenaliny. Przed startem udało mi się tylko poznać mojego czytelnika – szkoda, że nie odnalazłem się z resztą zakręconych znajomych, którzy też startowali. Będzie trzeba poczekać na kolejne imprezy.
Pożegnałem się z żonką i dziećmi, ustaliliśmy miejsce gdzie oddam czapkę, a zabiorę koronę i poszedłem w kierunku swojej strefy czasowej. Hmmmm….stref nie było, ale byli trochę chaotycznie rozstawieni i pacemakerzy. Słuchawki w uszy i wypatrywanie na scenie organizatorów, kiedy dadzą znać o rozpoczęciu „zabawy”. Przeskakuję z nogi na nogę, gibię się na boki…kiedy oni nas puszczą na trasę. W momencie kiedy rozpoczynało się odliczanie dotarło do mnie, że znowu chce mi się siusiu. Orzesz kurw…., błędem było wypijać z rańca całą butelkę wody, nie mam teraz czasu na to, żeby skoczyć do jakiegoś Toi Toia. Trudno, nie ciśnie mnie tak bardzo, zobaczę jak się sytuacja rozwinie po drodze. 10, 9, 8…..3, 2, 1. BUM!
Ruszyliśmy, tzn. czas ruszył, a my się przemieszczamy powoli w kierunku maty, po której przekroczeniu mój stoper zacznie odmierzać czas. Niestety pierwsze 3km, to jakaś katorga. Ulica Grunwaldzka nie jest na tyle przepustowa, żeby w miarę komfortowo przelała się masa ludzi. Starałem się biec blisko baloników, równocześnie uważając na wolniejszych zawodników (znowu ludzie mieli problem z ustawieniem się na starcie). Poruszałem się przy samym krawężniku bardzo szarpanym tempem, ale średnia była utrzymywana zgodnie z założeniami – leciutko poniżej 5:00/km. W okolicach 3km mój pęcherz robił się coraz bardziej pełny, a ja nerwowy. Kurczę, nie ma możliwości nawet na chwilę odskoczyć na bok. Za duży tłum, brak dogodnej miejscówki. Na pewno muszę załatwić się przed stadionem, bo później będziemy biegli po mieście. :/ Czwarty kilometr to pętla w kształcie prostokąta, tutaj tłum troszkę się rozciągnął, a przy drodze są krzewy i gęste drzewa. Jest okazja i nie zawaham się jej wykorzystać. Szybko wskakuję na trawę i załatwiam swoją potrzebę. Mam nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz. Obserwuję zegarek i szybko spadającą średnią…szybciutko, szybciutko…psi psi psi ;). Dobra, wracam na trasę. Cóż zrobić, trzeba troszkę podkręcić tempo i odrabiać straty póki jestem świeży. Udało mi się ten kilometr zamknąć na tempie 5:14, więc nie było tragedii – szybki Pit Stop. 😉 Zbliżamy się do najlepszego (moim zdaniem) punktu trasy, Stadion Lecha Poznań. Przebiegamy przez murawę w poprzek, po wyłożonych panelach, żeby nie zaorać trawy. Na mnie ten odcinek zrobił wrażenie, może dlatego, że jestem miłośnikiem tych obiektów.
Reszta trasy w żaden sposób mnie nie zaskoczyła. Można było spokojnie skupić się na swojej robocie i pilnować tempa. Na pochwałę zasługują kibice, których było naprawdę dużo i to w różnych częściach miasta. Do 30km nic ciekawego się nie wydarzyło. Zdarzało mi się za szybko biec, ale natychmiast reagowałem, żeby się nie spalić. Utrzymywałem średnie tempo w granicach 4:50/km i czułem się komfortowo. Na każdym punkcie odżywczym piłem kubek wody nie zatrzymując się. Stosowałem metodę Marcina Kargola, żeby zgniatać kubeczek. Żele rozplanowałem sobie co 15km i na 30km dodatkowo fiolka z magnezem.
Właśnie na 30km zaczynał się wspominany przez wszystkich podbieg na ulicy Browarnej. Całe szczęście treningów siłowych nie opuszczałem, więc prześlizgnąłem się przez niego całkiem sprawnie. Pierwsze problemy pojawiły się na 36km. Dopadł mnie demotywator. Ciężko to opisać, ale najzwyczajniej w świecie mi się odechciało. Liczyłem jeszcze na kopniaka od Bormana, który miał być w okolicach 38km, ale się rozchorował i nie przyjechał. Punkt z wodą przeszedłem co spowodowało, że 36km wyszedł ze średnim tempem 5:45. Musiałem dojść do siebie i zrobić porządek w głowie. Szybko się otrząsnąłem i ospale ruszyłem do walki. Niestety nie udało mi się już utrzymać zakładanego tempa i mój naddatek powoli topniał. Przyszedł moment mojej podróży w szarpanym tempie, raz wolniej raz szybciej. Teraz w myślach miałem moich najbliższych czekających na mnie w okolicach 42km. Minąłem jeszcze Iwonę Guzowską, poklepałem ją po plecach mówiąc, że już końcówka – tylko na tyle było mnie stać. Im bliżej MTP, tym więcej kibiców przy trasie. Nie ma odpuszczania…co sobie dzieci pomyślą widząc mnie w kiepskim stanie. Przecież tyle się przygotowywał i tak kończy?! Nie ma innej opcji, strzeliłem grymas uśmiechu i napierałem. Już widzę targi, jeszcze ostatnia orkiestra, jeszcze sobie zatańczyłem i jest…widzę ich. Coś krzyczą, ale nie wiem co. Zdejmuję czapkę i słuchawki – robimy wymianę. Ależ power we mnie wstąpił, 4:20 na finiszu. Wbiegam z koroną na głowie i wiem, że mam nową życiówkę. Ha, poprawiłem ją o ponad 6 minut w przeciągu dwóch tygodni. 😀 Czas netto jaki osiągnąłem to dokładnie 3:32:00!!!
Może nie zrealizowałem jesiennych założeń, ale nie czuję się przegranym. Zabrakło mi dwóch minut do celu i pełną odpowiedzialność za ten wynik biorę na siebie. Nie udało mi się wykonać wszystkich treningów, jakie zalecał Jerzy Skarżyński (wg. jego planu się przygotowywałem). Zabrakło długich wybiegań, a niektóre jednostki pobiegłem najzwyczajniej za szybko. Kiedy miał być pierwszy zakres to ja szarżowałem, uznając, że jestem mocny. Trudno, kolejne lekcje zaliczone. Spokojnie mogę polecić podejście Jurka do biegania. Plany nie są na tyle wymagające, żeby mieć problemy z poszczególnymi treningami. Nie czułem po nich przemęczenia. Ale najważniejsze przy każdym planie to REGULARNOŚĆ. Bez tego nie da się za wiele osiągnąć. Sam maraton w Poznaniu pod względem organizacyjnym był perfekcyjny. Trasa może nie była za bardzo turystyczna, ale kiedy biegnę na konkretny wynik to i tak nie mam czasu na podziwianie widoków. 😉 Dobrze, że stadion był na początku biegu, więc mogłem go sobie obejrzeć od środka. Ze wszystkich 6 maratonów jakie pokonałem, to w Poznaniu kibice zrobili na mnie największe wrażenie. Było ich dużo, byli głośni i uśmiechnięci. Kto wie, może kiedyś złamię swoją zasadę, że nie biegam dwa razy w tym samym mieście i ponownie pojawię się w stolicy Wielkopolski.
Fotkowisko 😉
Poniżej można popatrzeć jak pokonywałem kolejne kilometry trasy:
Ładnie wyszło Radek, gratki!