Stało się to, czego chciałem uniknąć, a na co raczej wpływu nie miałem. Moje kolano zawiodło mnie w momencie, kiedy rozpoczyna się prawdziwy maraton. Ból, który pojawiał się podczas ostatnich treningów był chyba zapowiedzią porażki podczas biegu we Wrocławiu. Teraz wiem jak czują się zawodowcy, którzy ciężko pracują przed ważną imprezą, wiedzą że są przygotowani na 110% i mają szansę osiągnąć najlepsze wyniki w sezonie, żeby w ostatniej chwili jeden szczegół, jedna kontuzja to wszystko zaprzepaściła. W moim przypadku nie ma jeszcze tragedii, bo nową życiówkę wybiegałem, ale poniosłem porażkę w walce o zaplanowany czas – w walce do której byłem solidnie przygotowany i pewny siebie.
Nie chciałem zawracać sobie głowy załatwianiem pakietu startowego w dniu biegu, postanowiłem wybrać się z dziećmi dzień wcześniej. Do Wrocławia pojechał z nami Patryk Łazarski, nasz lokalny pędziwiatr. Załatwił sobie spanie niedaleko startu, żeby nie stresować się dojazdami i wyspanym podejść do zawodów. Już któryś bieg z rzędu kiedy to odbiór pakietu był rozłożony na raty. Na pierwszym punkcie weryfikacja zawodnika i pobieranie kuponów, na koszulkę, numer startowy, posiłek regeneracyjny i …. herbatę. 😉 Koszulka fajna, startówka na ramiączka, poza tym w pakiecie był napój izotoniczny, ale mi nie podpasował bo był jakiś mineralizowany z bąbelkami. Ten sam miał być na punktach „wodopojowych”, z marszu postanowiłem ich nie pić. Podszedłem jeszcze do punktu PKO, gdzie można było wpisać się na listę i pobiec dla małego Szymona w ramach akcji „Biegajmy razem”. Od Biegu Powstania postanowiłem brać udział w tego typu akcjach, zawsze można komuś pomóc swoim wysiłkiem. 😉
Poszliśmy jeszcze na „expo”, które było na dworze pod namiotami. Hmmm, to były deszczowe dni, całe szczęście jak byliśmy nic z nieba nie padało. Zakupiłem dwa żele, z czego jeden z kofeiną na 30km. Kiedy wszystko było już załatwione udaliśmy się na Pasta Party, gdzie synek wciągnął makaron, a córcia chrupki kukurydziane, które też były w pakiecie. Najedzonych zabrałem na zakupy do galeriowego Smyka, żeby miały trochę przyjemności z wypadu i wróciliśmy wieczorem do domu.
Z samego rana, szybki prysznic, ubranie startowych ciuchów na siebie i ruszyłem najpierw po znajomych, których zawiozłem na czas swojego startu w okolice rynku, żeby sobie pozwiedzali. Ze znalezieniem miejsca nie miałem problemu. Samochód zaparkowałem praktycznie jakieś 400m od linii Startu i Mety. Gotowy do startu byłem już jakieś 45minut przed wystrzałem startera, pozostało czekać na Łukasza. To ten sam kolega, z którym biegłem w Krakowie. Wtedy się nie udało, teraz obiecał, że będzie dotrzymywał mi kroku i mobilizował do większego wysiłku w razie problemów. Długo nie dali na siebie czekać (Łukasz przyjechał ze swoją partnerką). Po kilku fotkach i zamienionych zdaniach udaliśmy się na start. Strefy były dobrze oznaczone, więc przedarliśmy się do tej w którą celowałem, czyli 3:45, ale na samym jej początku, żeby jednak baloniki mieć za plecami. Plan miałem taki, żeby nie biec tempem 5:20/km, tylko parę sekund szybciej, żeby mieć jakiś zapas przy „wodopojach”. Kiedyś skorzystałem z rady Artura i tam gdzie mam się napić, czy coś przekąsić na trasie zwalniam do szybszego chodu. Nie pozalewam się, nie zakrztuszę, a ewentualną stratę spokojnie nadrobię. Pogodę mieliśmy idealną, nie za zimno, słońca nie ma…na pewno się nie ugotuję. 😉 Emocje i adrenalina była na pozytywnym poziomie i jak się tak gibaliśmy w naszej strefie, ledwo dotarło do mnie, że wózkarze już ruszyli na trasę, a przecież my startujemy minutę po nich. Rozpoczęło się odliczanie, zakończone strzałem z pistoletu przez członka „Bractwa Kurkowego”.
START
Zanim przekroczyliśmy linię startu minęła niecała minuta. Tak jak planowałem ruszyliśmy trochę szybciej niż idealne tempo potrzebne do ukończenia maratonu w 3:45.
5km (00:26:21/1223)
Pierwsze dwa kilometry traktowałem, jako rozgrzewkę i poukładanie się na trasie pod względem tempa i samopoczucia. Zorientowałem się, że jednak za szybko przyśpieszamy, bo nasze tempo wynosiło 5:12 i 5:10/km. Na początku rozmawialiśmy, nawet udawało nam się pożartować, ale hola hola…po co tracić energię, tym bardziej, że zaczęliśmy trochę przyśpieszać. Jak patrzyłem na bieżące tempa to wchodziliśmy w przedział poniżej 5min/km. A to było stanowczo za szybko. Kolejne 2km zwolniłem i poinformowałem Łukasza, żeby to on się mnie pilnował, a nie ja jego. Zauważyłem, że znowu zaczęło go ponosić. Jak się okazało nie miał w zegarku ustawionego ekranu z tempem i nie był w stanie go kontrolować. Owe 2km wyszły po 5:16 i 5:15/km, więc spokojnie zgodnie z planem. Żeby nie było tak pięknie po nich zaczęliśmy znowu przyśpieszać. Głównym „winowajcą” tego stanu były świetnie zorganizowane grupy kibiców, które brały udział w konkursie na najlepszy doping. Na piąty kilometr wbiegliśmy ze średnim tempem 5:10/km. Tutaj był pierwszy punkt z wodą. Tak jak pisałem wcześniej nie spożywałem izotoniku, wzięliśmy tylko po kubeczku z wodą i ruszyliśmy dalej. Nie miałem większych potrzeb na wodę, ale moje założenie było takie, żeby na każdym punkcie przynajmniej ten jeden kubek wychylić.
10km (00:52:34/1125)
Szósty i siódmy kilometr były dosyć szybkie (5:07 i 5:05/km). To był odcinek kiedy zmienialiśmy dzielnicę i wbiegaliśmy na Psie Pole. Podejrzewam, że zatraciliśmy się w rozmowie i nie kontrolowałem tempa. Może przez ten czas dwa razy zerknąłem i rzuciłem jak grochem o ścianę, że za szybko biegniemy….na chwilę zwalnialiśmy i zaraz wracaliśmy do poprzedniego stanu. Teraz punkty z wodą będą już co 2,5km. Mi to odpowiada, nie będzie problemu z odwodnieniem. Na ósmym kilometrze tradycyjnie po kubeczku wody i dalej w drogę. Specjalnie nie zwalnialiśmy, tyle tylko żeby się nie pozalewać. Już w oddali widziałem trasę, na którą wbiegniemy. Będzie to długi odcinek, jakich nie lubię pokonywać. Biegniesz i biegniesz i końca nie widać. Wygląda jak obwodnica, ale chyba nią nie jest, bo ta autostradowa była widoczna przecznicę dalej. Cały czas wyprzedzaliśmy innych biegaczy oglądając się gdzie nasze baloniki. Nie było ich widać, ale słychać. Kiedy mijali kibiców zgromadzonych przy trasie wydawali jakieś okrzyki, ale że byli za nami jakieś 2minuty, były dla nas zrozumiałe. Dotarliśmy do 10km i teraz jak porównuję pozycję z 5km, to wyprzedziliśmy ok. 100 osób.
15km (01:18:32/1105)
Nie pamiętam już, w którym momencie zaczął padać deszcz. Chyba właśnie na tej „ładnej trasie”. Nie były to duże krople, wyglądało jak bardzo gęsta mgła, ale chwila moment byliśmy cali mokrzy. Jakie to szczęście, że pozalepiałem sobie cycochy. Obtarcie byłoby murowane. Trzecią piątkę pokonaliśmy trochę w „szarpany” sposób, nasze średnie tempa to 5:15, 5:09, 5:17, 5:05 i 5:09/km. Póki co nie odczuwaliśmy takiego stylu w nogach, biegło się bardzo rześko i swobodnie. Ciekawy jestem jakie tętno bym miał…wiedziałbym gdybym umiał biegać z czujnikiem na klacie. 😉 Łukasz sprawdzał u siebie, ale nie mogę przecież tego przekładać na siebie. Pokonaliśmy most Milenijny i piętnastkę kończyliśmy w Parku Zachodnim. Tutaj przyszedł czas na pierwszego żelka. Ustaliliśmy, że Łukasz podbiegnie po wodę, a ja uporam się w tym czasie z otwarciem żelu. Było prawie jak na Pit Stopie podczas wyścigów F1. Szybko pochłonąłem energię, zapiłem wodą, drugim kubkiem przepłukałem jeszcze jamę ustną i jedziemy dalej. Kolejne 20 osób minęliśmy po drodze.
21,097km (01:50:37/1114)
Przed pomiarem na 15km, Łukasz zaliczyłby wpadkę dnia. Zachciało mu się odcedzić kartofelki, więc odbił między drzewa, ale kiedy wracał poboczem na trasę ominął matę pomiarową…musiał zawrócić i zaliczyć punkt kontrolny. Swoją drogą ciekawe czy zostałby zdyskwalifikowany, czy jakby pokazał pomiar z zegarka uznano by mu ten maraton jako ukończony. Kolejne 5km, które zaprowadziło nas na półmetek to mini pętelka do Autostradowej Obwodnicy Wrocławia, koło stadionu Śląska Wrocław i nawrót w kierunku Centrum. Jakby popatrzeć na mapkę trasy to był odcinek na lewym skrzydle gołębia. 😉 Deszczyk oczywiście nas nie opuszczał, koło stadionu kolejna grupa zorganizowanych kibiców. Tutaj był konkretny rockowy zespół. W tym miejscu coś mnie zaniepokoiło po raz pierwszy. Zacząłem czuć swoje prawe kolano. Nie był to ból, a raczej uczucie, że coś tam jest nie tak, tak jakbym schował coś pod skórę i czół że tam jest. Powiedziałem o tym Łukaszowi, ale uspokoiłem go, że nie zmieniamy taktyki i biegniemy dalej. Zresztą po tempach widać, że szło nam zgodnie z planem, tylko 16km, wyszedł 5:33, ale to ze względu na spożywanie na początku żelu, gdzie musiałem maszerować i spokojnie się najeść. Pozostałe kilometry to 5:08, 5:21, 5:07, 5:10 i 5:15. Tutaj też były krótkie odcinki z podbiegami na wiaduktach, ale po nich były też łagodne zbiegi. Przez zasilanie się energią straciliśmy zaledwie 9 pozycji, więc nie było tak źle. Półmaraton zrobiliśmy w całkiem dobrym czasie, parę sekund różnicy w stosunku do Krakowa.
25km (02:11:13/1108)
Teraz czekał nas czterokilometrowy odcinek „pod tyłek” gołębia. 😉 W miarę prosta trasa prowadząca nas do Starego Miasta, ale nie był to jeszcze czas na pokonywanie Rynku. Musimy jeszcze zakreślić ptaszkowi ogon. Noga zbytnio nie pogorszyła swojej kondycji, zorientowałem się za to, że od tego deszczu obsunęły się podkolanówki – poprawię je na wodopoju. I niestety w prawej skarpecie przetarła się dziura, już bałem się co to będzie z palcem. W lewej stopie natomiast, czułem już konkretny odcisk na podbiciu wewnętrznym (tym koło dużego palucha). Robi się ciekawie. Na tym etapie już nie rozmawiam zbyt ochoczo z kolegą, ba nawet przestałem mu odpowiadać na pytania. Skupiłem się na kolanie i stopach. Jedziemy jednak dalej co widać po tempach (5/;10, 5:19, 5:11 i 5:13). Poprawiliśmy nawet naszą pozycję o 6 miejsc. 😉
30km (02:38:57/1134)
25km za nami, a ja czuję się dobrze…już jest lepiej niż w Krakowie, gdzie na tym etapie byłem dętką. Oddech stabilny, samopoczucie w miarę, tylko odcisk coraz bardziej daje się we znaki. Kolano, też zaczęło się troszkę rozkręcać. To już nie było tylko uczucie czegoś dziwnego, tylko wkradał się konkretny ból. Z każdym krokiem coraz większy. O nie, nie poddam się…nie po to ostro trenowałem, żeby mnie teraz pokonało. Coraz głośniejsze były okrzyki za plecami grupy pościgowej z balonikami, na których było napisane magiczne dla mnie 3:45. Po poprzednim wodopoju, nasze tempa nie były już takie mocne. Widać, że coś się dzieje, ale staram się walczyć. 5:23, 5:20, 5:41, 5:36 i 5:24/km to na pewno prędkości, które były poniżej oczekiwań, ale nie byłem w stanie wrócić do tych sprzed 5km. Łukasz zauważył już moją irytację sytuacją, ale co mógł zrobić…na barana mnie przecież nie weźmie. Starał się mnie motywować, żebym walczył…robił to oczywiście odpowiednim słownictwem. Poprosiłem go, żeby na punkcie z wodą podał mi dwa kubeczki, będę spożywał drugi żel. To jest ten z kofeiną, który ma dać mi dodatkowego kopniaka. Nie wiem czy jest mi on potrzebny, bo ogólnie czuję się dobrze. Gdzieś koło 30km, minęły mnie w znakomitych nastrojach baloniki, na co Łukasz stwierdził, że się podłączamy pod grupę….on się podłączył, a ja trzymałem się na dystans ok. 50m. 26 osób przez ostatnie 5km mnie minęło, co oznacza, że wszyscy zwolnili na tym odcinku. Przede mną rozpoczyna się właściwy maraton, ostatnie 12km z obolałym kolanem, odciśniętą stopą i poobcieranym dużym palcem. WSPANIALE 😉 a plan był, żeby teraz trochę przyśpieszyć. 😉
35km (03:09:12/1245)
Z metra na metr, grupa mi odchodziła i dotarło do mnie, że główny cel tego biegu nie zostanie osiągnięty. Cały czas zarysowywaliśmy ogon gołębiowi. Co któryś krok wydawałem z siebie dziwny grymas bólu okraszony dźwiękiem. Kur… kolano naprawdę boli. Raz dwa cel został zmodyfikowany, na to żeby przynajmniej była nowa życiówka. Żeby te wszystkie przygotowania nie poszły na marne. Był to etap gdzie między odcinki pokonywane biegiem musiałem wplatać szybki marsz. Nie pozwalałem sobie na człapanie, żeby nie stracić za dużo na każdym kilometrze. Średnie tempa 5:49, 5:28, 6:22, 5:42 i 6:08, uwidaczniają że nie był to spokojny bieg. Kiedy przekraczałem matę pomiarową na 35km, moja pozycja była gorsza o 22 miejsca w stosunku do pierwszych 5km. Teraz przyszedł czas, że będzie tylko gorzej.
40km (3:40:46/1338)
Nie wiele pamiętam z tego odcinka trasy. Wiem, że zastanawiałem się czy kolano pozwoli mi dotrzeć do mety, czy w pewnym momencie strzeli coś i zniosą mnie z trasy. Odcisk zacząłem lekceważyć, żeby o nim nie myśleć. Zresztą ból kolana przyćmiewał pieczenie stóp. Zamykając ogon gołębia kluczyliśmy uliczkami zbliżając się do Rynku. To był 37km, na każdym punkcie pobierałem kubek z wodą i w marszu go wypijałem. Rozglądałem się z nadzieją, że zobaczę moich znajomych, ale na próżno. Teraz nie było odcinka, który pokonałbym szybciej niż 6min/km. To była najgorsza „piątka” z całego maratonu. Okrążyliśmy Stare Miasto i dwoma mostami przez Wyspę Piasek wychodziliśmy na najdłuższą chyba prostą jaką miałem w swojej karierze. 😉 Niecałe 4km były dla mnie wiecznością, a droga jak nie spojrzeć do przodu ciągnęła się bez końca. Starałem podczepiać się zawodników, którzy biegli podobnym tempem i ciągnąłem się za nimi, jak jeden słabł to wybierałem kolejnego. W pewnym momencie czułem, że mi też ktoś usiadł na ogonie…nie jestem sam. 😉 i tak truchtałem ulicą Sienkiewicza marząc o ostatnim moście na całej trasie. Byłoby to zakończenie malowania gołębia na mapie. 😛 Ale zanim to się stanie, przebiegam przez ostatnią matę pomiarową przed metą na punkcie oznaczonym 40km. Od poprzedniego pomiaru zostałem wyprzedzony przez 93 osoby!!!
42,195km (3:53:37/1319) – z GARMINA 42,480km
Minąłem 40km w 3:40, już wiedziałem, że nie złamię nawet 3:50. Szkoda, ostatnie 2km trzeba przycisnąć. Ale jak to zrobić, kiedy chce się płakać z bólu. Przeszła mnie jedna myśl…co będzie jak po tym zarżnięciu kolana, nie będę mógł długo biegać. Nie!!! Przepędziłem ją raz dwa i skupiłem się, żeby z twarzą wbiec na metę. Mijam tabliczkę 41km, to już blisko… o nie nie … ostatnie kilometry w maratonie nie są tak blisko. To są najdłuższe kilometry w życiu. Nie wiem, jak można biegać ultramaratony po 100km i więcej, bo o ponad 200km biegach nie wspomnę. 😉 Ten 41km zaliczyłem po 6:03/km. Jakież zawrotne tempo. Dochodzą do mnie głosy, że już końcówka, że jest dobrze. Jeden z biegaczy odwraca się i krzyczy, że biegniemy na złamanie 4h, że to już jest coś. Jest coś, ale ja miałem tego dnia inny cel. Chciałem połamać te 3:45, a mało co nie połamałem kolana. 😉 42km, pojawiam się na ostatniej prostej, która zaczyna się od bramy wjazdowej na teren AWF. Gardło mi się zaciska, że jednak dałem radę dotrwać do końca, ale i ze złości, że tak ten bieg się potoczył. Przecież byłem przygotowany, była forma jak jeszcze nigdy, a zaważył jeden szczegół. Kolano, które uszkodziło się podczas trenigów, a teraz dało o sobie znać, że nie miało odpowiednio długiego odpoczynku. Za nim meta, przebiegam pod bramką startową i ok. 100m dalej jest…zatrzymuję zegarek, który mnie informuje, że zrobiłem ponad 200m więcej. Ale to jest do zaakceptowania, pisał już o tym Leszek u siebie na blogu. Jest nowy rekord życiowy – 3:53:37.
Pozostał pewien niedosyt po tym biegu, ale tak to jest w tych długodystansowych startach. Nigdy do końca nie można przewidzieć co się na trasie stanie. W porównaniu do Krakowa, teraz byłem przygotowany na to, że złamię i to z pewną rezerwą 3:45. Teraz zaważyło kolano. Decyzję co do Poznaniu już podjąłem. Pomógł mi wpis Bormana, który napisał, żeby tydzień odpuścić….zregenerować się. To już zrobiłem, reset był ;), a ostatnie tygodnie ostro tą formę pobudzić i spróbować znowu pobiec na 100%. Kolano już nie bolało po 3 dniach, kolejne dały mu spokój. Odcisk już się ładnie goi, tylko na kolejny bieg muszę zaopatrzyć się w nowe skarpety z kompresją. 🙂
Sam bieg od strony organizacyjnej, był dopracowany. Mają doświadczenie w tym co robią, jedyny mankament to izotoniki na trasie, które były mineralizowane. :/ Zorganizowane grupy kibiców, jak i przypadkowi widzowie byli wspaniali. Z tych trzech maratonów, które ukończyłem na tym było najlepiej pod tym względem. Drugi raz raczej nie będę brał udziału w tych zawodach, ale nie z przyczyn organizacyjnych, tylko moich zasad. Nie biegam maratonów ulicznych dwa razy i więcej w jednym miejscu. Wyjątkiem będzie Warszawa, ale to dlatego, że będę jej potrzebował do Korony Maratonów Polskich. Wiadomo….nigdy nie mówi nigdy. 😉
Jeszcze trzy fotki 🙂
Radek, a kolano to jakaś grubsza sprawa? Jeśli by Ci przeszło w ciągu tygodnia-dwóch-trzech, to nic straconego, za 3 tygodnie masz Poznań Maraton. Ja miałem tak rok temu w Wawie, na rozwinięcie skrzydeł nie zgodził się żołądek. Dwa tygodnie później w Poznaniu zrobiłem wynik o 8 czy 9 minut lepszy.
Fajnie się czyta tą relację, można poczuć ten ból 🙂 co do tempa na ostatnich kilometrach – ja też tak mam, dopiero w Lęborku tego lata udało mi się to ograniczyć – tylko ostatnie 6km było wolniejsze ale na szczęście powyżej 6min/km nie spadłem.
Pomysł z „gazowanym” izotonikiem to jakiś kosmiczny 🙂 widziałem że więcej osób na to narzekało, ja też bym nie ryzykował!
Uważaj na to kolano, mam nadzieję że się zagoi… nie wiem co doradzać – musisz sam zdecydować, ja bym był ostrożny ze startem w maratonie po tak krótkim odstępie.
No ale na koniec zasłużone gratulacje! Mimo że końcówka nie ze snów to wynik i tak bardzo dobry!!!
Daj znać czy na Bieg Niepodległości zawitasz do nas 🙂
Piękna życiówka 🙂 🙂 Gratulacje! Trzymam kciuki za Poznań żeby było tylko lepiej, a zwłaszcza z kolanem…bo sama wiem po sobie, że tutaj można się zaskoczyć dość niemiło.
Krasus – Nie mam pojęcia co z kolanem. Zaczęło się przed maratonem na dwóch treningach podczas ostrych zbiegów. Myślałem, że po dwóch dniach przed zawodami przejdzie, ale widać nie. Zobaczymy co będzie w Poznaniu…Ograniczę jakieś górskie hasania przed imprezą. 🙂
Leszek – Dzięki 🙂 napewno pobiegnę w Poznaniu asekuracyjnie, jak tylko będzie się rozkręcał ból zwolnię i po prostu go zaliczę. Zobaczymy. Na Niepodległości mnie nie będzie…będę chciał pobiec u nas lokalnie terenowy bieg. 🙂
Dorota – Dziękuję….wierzę, że będzie dobrze… nie może być inaczej 😉