4. Bieg na Wielką Sowę 2013

4. Bieg na Wielką Sowę 2013

Górskie biegi to dla mnie ciągle nowość i nie ważne czy jest to trening czy zawody. Przetarcie już miałem w formie kilku treningów z lokalnymi znawcami ścieżek, w zawodach też już biegłem…dwa razy na Śnieżkę, raz w Czechach i najdłuższy Maraton Gór Stołowych. Ale to nie znaczy, że po górach umiem już biegać i że nie sprawiają mi trudności. Dużo jeszcze wody w rzecze przepłynie, zanim będę po nich hasał jak kózka. 🙂 Póki co trenuję ostro, przekonuję się do podbiegów i większych przewyższeń i przecieram się na kolejnych górskich zawodach. Tym razem padło na Bieg na Wielką Sowę. Wg. organizatora dystans, który mieliśmy do pokonania to 9.600m z przewyższeniem 600m, więc nie zapowiadało się lekką przebieżkę.

Przed wyjazdem do Ludwikowic Kłodzkich, uzgodniliśmy, że jedziemy moim samochodem. Skład eskapady to ja, Sławek, jego żona Zyta, Marek Swoboda (wielki powrót po dłuższej przerwie na górskie ścieżki) i Witold Radke (wałbrzyski maratończyk, zdobywca Korony Maratonów Świata). Pozbieraliśmy się wszyscy i jak „wesoły autobus” ruszyliśmy na podbój Gór Sowich. 🙂 Nawet nie zauważyłem kiedy dojechaliśmy, dzięki pogaduchom na tematy około biegowe ma się rozumieć. 🙂 Większego problemu z miejscem parkingowym nie mieliśmy, może dlatego, że zjawiliśmy ok. 1,5h przed startem. Nie lubię wszystkiego robić na ostatnią chwilę. Wolę odebrać bez kolejek pakiet i porozglądać się za znajomymi „twarzami” i chwilę z nimi porozmawiać. Pakiet odebrałem bez zakłóceń, w skład którego wchodził numer startowy, czip przypinany do nogi, tradycyjnie trochę ulotek, koszulka bawełniana i … piwko. 🙂 Lubię taką zawartość „startówki”. 😉

Jedna rzecz mnie trochę niepokoiła, pogoda. Na niebie nie było żadnej chmurki, tylko słońce. Oj będzie patelnia – sobie pomyślałem. W międzyczasie popijałem sobie wodę, chowaliśmy się w cieniu i rozmawialiśmy ze znajomymi….w sumie nie pamiętam o czym. Myślami byłem już na trasie, powoli układałem sobie w głowie jak ten bieg zacząć i jak go dalej kontynuować kiedy to zaczną się podbiegi. Komentator informował co kilkanaście minut ile pozostało czasu do startu. Kiedy usłyszałem 10minut, pobiegłem szybcikiem do toalety odcedzić jeszcze co nieco.

Wróciłem na start, ustawiłem się w połowie stawki. Nie przesuwam się do przodu, bo nie lubię być obijany kiedy to szybsi zawodnicy mnie wyprzedzają i zapewne nieźle się irytują. Na końcu też nie chciałem, bo napewno bym musiał się przeciskać do przodu. Kiedy tak staliśmy na starcie, w prażącym słońcu uzmysłowiłem sobie czego zapomniałem. Nakrycia głowy. Pal licho z czubkiem głowy, czapka pomaga mi walczyć z potem, który zalewa mi oczy. Już byłem pewny tego, że będę „płakał” po drodze, kiedy to sól z potu dostanie się do moich oczu. :/ Rozpoczęło się odliczanie…3,2,1…START!

Ruszyliśmy, początek po asfalcie w miarę płaski, idealnie na start i wejście na obroty. Nie trwało to jednak za długo, bo już po ok. 500m trasa zaczęła powoli stawiać opór. Pierwszy kilometr wyszedł fajnie w tempie 5:18, następne w moim wykonaniu odzwierciedlają charakter biegu. Kiedy skończyła się asfaltowa droga, biegliśmy przez łąki i pola szutrową drogą, ma się rozumieć cały czas pod górę. Jeszcze zegarek nie oznajmił drugiego kilometra, a moje łydki poprzez pieczenie, zaczęły dawać o sobie znać. Dostrzegłem jakieś 3m od siebie kolegę Krzyśka, który biega mniej więcej tyle co ja, ale trochę mniej systematycznie. Przed biegiem chwilę zamieniliśmy parę zdań, pytał się mnie jakim tempem będę biegł, ale nie potrafiłem mu na to pytanie odpowiedzieć…po prostu nie wiedziałem co mnie czeka. Teraz już do mnie docierało, a Krzysiek z metra na metr coraz bardziej się ode mnie oddalał. Fju, fju…ma formę chłopak. Ciągły podbieg trwał do 2km, kiedy to zaczęliśmy zbiegać ponownie do asfaltowej drogi w Sokolcu. Można było trochę nadrobić…trochę bo tylko 400m. Starałem się jak mogłem, ale Krzyśka już nie widziałem. Musiał nieźle podgonić na tym zbiegu.

Przyszedł czas na konkretne wdrapywanie się do Przełęczy Sokolej. Tam znajdowała się premia górska, która oczywiście mnie nie dotyczyła. Mnie najbardziej interesował punkt z wodą. Totalnie zaschło mi w ustach, ale pomimo tego starałem się pokonywać ten morderczy podbieg na przemian idąc i biegnąc. Więcej jednak było marszu i jeśli już do niego dochodziło, chciałem pokonywać ten dystans jak najszybciej potrafię. Na punkcie wziąłem jeden kubek do picia i drugi do wylania na szyję. Ulga była momentalna nie trwająca jednak zbyt długo. Podążam dalej trasą, która przewiduje ominięcie Chaty pod Sową bokiem. Organizatorzy chcieli pewnie dołożyć jeszcze parę metrów. 🙂 Tam zamontowali kurtynę wodną…chociaż kurtynę to za duże słowo. Szlauch oparty o kamienny murek, z którego rozpraszała się niemrawo woda. Przebiegłem pod nim i poczułem jakby ktoś wziął trochę wody w usta i mnie ją zrosił. Kiedyś przy prasowaniu rozpylało się w ten sposób wodę. 😉 Podbiegamy dalej. Jeden z kibiców krzyknął – Dalej Legia dalej!!! – wiedziałem, że to było do mnie, bo tylko ja miałem herb klubu na ramieniu. Jakież te podbiegi są męczące, nogi bolą z oddechem też jest nie najlepiej. Tuż za schroniskiem „Orzeł” przed wbiegnięciem do lasu, ustawiona była balia z wodą. Ufff…obmyłem twarz z soli, przemyłem trochę oczy i ruszyłem dalej. Jeszcze tylko kilkaset metrów w górę i zacznie się dłuższy zbieg. na nim można trochę nadrobić stracony czas. Przyśpieszam, dzięki czemu zdołałem minąć kilka, może kilkanaście osób. Z tego co zdążyłem zauważyć na treningach, moją słabą stroną są zbiegi…po prostu boję się wywinąć orła i biegnę asekuracyjnie. Tym razem nie myślałem o tym, tylko grzałem ile dałem radę. Dzięki temu 6km trasy pokonałem w 4:55. 🙂 Po drodze minęliśmy schronisko „Sowa”…sporo ich tutaj. Trasa z górki skończyła się przed 7km, wtedy wbiegliśmy na ponad kilometrowy odcinek, który ma się rozumieć był podbiegiem, ale nie takim stromym jak poprzednie. Na nim udało mi się minąć z 5 osób, z którymi wcześniej na przemian się wyprzedzaliśmy. Zegarek oznajmił mi, że 8km zaliczony, no to już nie daleko. Na końcu tego trawersu skręciliśmy 90st. i kierowaliśmy się po kamieniach do szczytu góry. Teraz już nie chciałem odpuścić, to już końcówka. Nogi jednak wzięły górą, a może to moja głowa się poddała, bo więcej było podejścia jak wbiegu na ostatnim odcinku.  Chociaż ostatnie 200m pokonałem w szybkim tempie przekraczając metę. W głośnikach usłyszałem, że bieg ukończył Radek Mękal…wow…fajny bajer. Wręczono mi medal i wtedy zerknąłem na zegarek – 1:05:12. Jakby nie patrzeć życiówka na tych zawodach. Za rok oczywiście będę starał się go poprawić. Wiem nad czym muszę popracować i wiem, że biegi górskie to jest to co mnie kręci i na nich od przyszłego sezonu będę chciał się skupić. Zresztą mieszkając w takiej okolicy wybór staje się oczywisty. 😉 Kiedy ochłonąłem, odnaleźliśmy się ze Sławkiem, porobiliśmy kilka fotek, napiliśmy się czeskiego piwka i powoli, razem z Anią i Kamilem, zeszliśmy na dół licząc, że szczęście się do nas uśmiechnie i wylosujemy jakiś suwenir podczas wręczania nagród.

Podsumowując same zawody, nie bez kozery są obwołane najlepszym biegiem alpejskim w kraju. Organizacja na wysokim poziomie od startu do samej mety. Trasa oznaczona co kilometr, a na końcu co 100m. Trudna, jeśli chodzi o podbiegi, ale o to przecież w tej zabawie chodzi. Na pewno wpisze ją sobie do kalendarza na przyszły sezon, żeby rozliczyć się ze swoim czasem, a jeśli ktoś zastanawia się nad górskimi biegami, to gorąco polecam Wielką Sowę. Niedługi dystans, ale nie jednemu da w kość. 🙂

Jeszcze tylko wyniki tych, z którymi udałem się „wesołym autobusem” na imprezę:

17. Marek Swoboda 46:09 (świetny wynik po długiej przerwie, widać że nadal należy do czołówki. 3. miejsce w kategorii M-40)

66. Sławek Szarafin 53:55 (pobita życiówka o 8minut!!!)

256. Witold Radke 1:11:45 (super kondycja i jeszcze lepszy wynik, 3. miejsce w kategorii M-70)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *