I Półmaraton Górski Jedlina-Zdrój

I Półmaraton Górski Jedlina-Zdrój

Do ostatniego dnia przed zawodami nie wiedziałem, czy zabiorę się ze Sławkiem, Markiem Swobodą i Gosią, czy jednak pojadę swoim samochodem. Okazało się, że wygrała druga wersja. Musiałem sam się zawieść, ponieważ zaraz po zawodach jechałem do znajomych na grilla, gdzie już czekała na mnie moja rodzinka. 🙂 Wczoraj po zakończeniu Testu Coopera pojechałem ze Sławkiem do Jedliny, żeby odebrać pakiety startowe. Pogoda była znośna, chociaż co jakiś czas kropiło, a o słońcu można było pomarzyć. Chociaż, podczas biegu wcale nie będę o nim marzył, wolę żeby było schowane za chmurami niż miałoby nas przypiekać. Co do deszczu, lepiej żeby nie padał, bo błota – jak zapowiadał organizator – będziemy mieli pod dostatkiem. Biuro zawodów było umiejscowione przy głównym stadionie miejskim. Byliśmy pierwszymi zawodnikami, którzy przybyli po pakiet. Musieliśmy chwilkę poczekać, ponieważ nie było jeszcze list startowych. Nie minęło z 15 minut i Grzesiek Kalinowski – członek grupy TeMMpo Wałbrzych oraz jeden z organizatorów – przywiózł kartki z nazwiskami i numerami zawodników.

Ja i Sławek. fot. fotoportal.com.pl

Sprawnie to poszło, bo i tłumów jeszcze nie było…przed nami jeden zawodnik dokonał formalności. Odebraliśmy materiałową torbę, w której znaleźliśmy numer startowy z czipem, latarkę czołową i trochę ulotek. Latarka była dołączona specjalnie na odcinek prowadzący najdłuższym tunelem kolejowym w Polsce (1601m). 🙂 Kiedy zbieraliśmy się do powrotu z nieba zaczęło kapać…uuuaaa, będzie jutro wesoło na trasie. Dobrze, że Jedlina jest niedaleko Wałbrzycha i mogliśmy przyjechać wcześniej, żeby dokończyć proces rejestracji, zawsze to następnego dnia będziemy mieli wolniejsze głowy.

Kiedy wstałem w dniu startu, oczom moim ukazało się niebieściutkie niebo za oknem. Co jest grane, przecież wszystkie prognozy mówiły, że będzie pochmurno z lokalnymi opadami. Jeśli tak ma być przez cały bieg to może być mocarnie. Tak jak wspomniałem wcześniej, na zawody pojechałem sam. Kiedy dojeżdżałem do terenu okalającego główne miejsce imprezy widziałem, że jest już dość ciasno na parkingu, ale Pan który wpuszczał samochody podpowiedział mi, żebym zawrócił i skręcił ulicę wcześniej to dojadę pod sam start, gdzie jest uruchomiony dodatkowy parking. Super…tak jak mówił, moje auto stało jakieś 30m od bramy startowej. 🙂 W ten sposób mogłem chodzić z telefonem, który służył mi jako aparat fotograficzny do samego końca, żeby przed biegiem szybko wrzucić go do samochodu. Poszedłem w okolice biura zawodów i sceny, żeby zobaczyć czy jest już ktoś znajomy. Oczywiście było ich baaardzo dużo. Piękna sprawa, tylko czasu mało ,żeby z każdym się przywitać i zamienić kilka słów. Z jednymi się kończyło i zaraz był temat z kolejnymi. Fajne są takie imprezy, gdzie można spotkać się z przyjaciółmi. Nareszcie mogłem pogadać w realu z Jarkiem Łuczkiewiczem, były wcześniej okazje, ale zawsze mi coś wypadło i nie mogłem z nich skorzystać. Pojawiła się bardzo liczna grupa z naszego miasta Grupa Biegowa Wałbrzych oraz ludzie biegnący pod banderą Biegaj-Zapobiegaj. Ja tradycyjnie reprezentowałem jednoosobowego wojownika z własnymi słabościami. Kiedy zbliżała się godzina startu skierowałem swoje kroki ku parkingowi, gdzie był mój samochód, żeby przebrać się i zostawić niepotrzebne graty. Przy bramie startowej zrobiliśmy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć, wrzuciliśmy aparat do samochodu i pobiegliśmy na krótką rozgrzewkę. Szybkie zaliczenie toalety, w sumie to króciutka przebieżka, po której lało się ze mnie jak z prysznica. Słońce niemiłosiernie przygrzewało, a na niebie nawet jednej chmurki nie uświadczysz.

Michał, Janusz, Sławek, Gosia, Grzesiek, Ja i Maciek. fot. ze zbioru Sławka

Na 3 minuty przed gwizdkiem ustawiliśmy się przed bramą. W sumie zrobiliśmy to w pierwszej setce zawodników. Początek trasy był wąską uliczką, a przy takiej masie ludzi trudno byłoby osiągnąć zakładaną szybkość. Uff jak gorąco wewnątrz szpaleru czekających rozgrzanych biegaczy. Wybiła godzina 12 i ruszyliśmy.

Pierwszy etap nie był wymagający, oczywiście prowadził lekko pod górę z momentami krótkich zbiegów, ale nie stanowił on dla mnie problemów, najpierw biegliśmy asfaltową uliczką, żeby z niej przenieść się na polną ścieżkę (łączną?;)). Taktyka była taka, żeby początek przycisnąć, bo po 2km wbiegniemy do tunelu, a tam nie ma za bardzo jak wyprzedzać…miejsce może i jest, ale po bokach są większe kamienie, po których ciężej się biega i o kontuzję łatwo. Pierwsze dwa kilometry trzymałem się za plecami Sławka, który miał podobną taktykę, udało mi się na nich wykręcić tempa 4:52 i 5:23. Z łąki przebiegliśmy przez ulicę na stację kolejową – przejściem podziemnym na drugą stronę torów i prosto do tunelu. Przed wlotem chciałem założyć latarkę na głowę, ale jedna z gumek się odczepiła i zmuszony byłem trzymać ją w ręku. W sumie było to wygodniejsze rozwiązanie, bo świeciłem gdzie chciałem bez potrzeby skręcania głową. Podczepiłem się pod Ewę Hoffman, za którą biegłem praktycznie całą długość tunelu, ona świeciła przed siebie, ja pod swoje i częściowo jej nogi. Kiedy światło z zewnątrz wpadało na tyle, że widać było po czym się biegnie, wyprzedziłem Ewę i pognałem dalej. Ciekawa sprawa, że w tunelu Garmin nie miał zasięgu, ale po wydostaniu się na zewnątrz dodał brakujące kilometry…kiedyś jak byłem tutaj treningowo, nie zrobił tego. Tunel pokonałem ze średnim tempem 5:03/km, co myślę jest dobrym wynikiem jak na podłoże tam występujące. Teraz zaczynał się jeden z trudniejszych etapów, ciągły podbieg miejscami na tyle stromy, że o bieganiu nie było mowy. Wspinaliśmy się na stary nieczynny kamieniołom, z którego była widoczna piękna panorama Wałbrzycha. Kiedy już się wdrapałem po dużych obsuwających się kamieniach na górę, nastąpiła chwila na złapanie oddechu – lekki zbieg! Dobra, można się rozpędzić, żeby nadrobić trochę straconego czasu na podejściach. Udało mi się rozbujać do tempa 4:53/km…w między czasie mijałem Łukasza Książka, kolegę z grupy Biegaj-Zapobiegaj. Nie wiedziałem, że jest taki szybki i na 7km uplasował się przede mną, zaliczyliśmy nawet szybką wymianę zdań i pognałem dalej. Chwila na złapanie oddechu szybko minęła i znowu rozpoczął się długi i mozolny podbieg, było tego ok. 2km. Całkiem sprawnie go pokonałem nie schodząc powyżej 6min/km. 5:37 i 5:44, to jest jak dla mnie dobre tempo na takiej trasie. To był moment kiedy dogoniłem kolejnego kolegę, Marka Zbyryta. Mocny chłop, który podczas tego biegu trochę się oszczędzał, bo tydzień później biegnie ultra maraton na dystansie 120km. 😉

Ja i Marek za mną. fot. fotoportal.com.pl

Znowu przyszedł moment „odsapnięcia”, przez kilka kilometrów pędząc w dół. Niby łatwiej się pędzi na zbiegach, ale ten element biegu też trzeba mieć opanowany, żeby szybko to robić. Pod tym względem podziwiam Sławka, który gna w dół jak strzała. Robiłem wszystko, na co pozwalały moje nogi tego dnia. Mój najszybszy odcinek z całego ścigania był właśnie w tym miejscu – 4:15/km. Również w tym miejscu wyprzedził mnie Krzysiek Sura, który ostatnimi czasy zrobił postępy w swoim bieganiu. Wysoki chłopak jest i na zbiegach jego jeden krok to moje dwa. Starałem się utrzymywać z nim kontakt wzrokowy i mieć jakieś odniesienie co do mojej sytuacji. Całe szczęście biegliśmy w lesie i korzystaliśmy z kojącego cienia i chłodku, który dawały drzewa. Krzysiek się coraz bardziej oddalał, a ja nie chciałem już przyśieszać….wszystko przez to, że miałem w głowie profil trasy i ostatnie 3km będą ostro pod górę w odsłoniętym terenie. Bałem się wyprztykać z sił i później umierać. Na 15km wzdłuż nasypu był kolejny podbieg. Pamiętam jak byłem tutaj treningowo z Arturem i Sławkiem. Jednak na nich czuję się trochę lepiej siłowo niż Krzychu i udało mi się go dogonić. Zamieniliśmy słowo i znowu zaczął się zbieg. Tradycyjnie odskoczył mi na taką odległość, że do końca go nie dogoniłem. W pewnym momencie zrobiło się bardzo wąsko ze względu na dużą kałużę i błoto. Jeden z zawodników przede mną się poślizgnął i runą na ziemię…nie zastanawiając się zatrzymałem i podałem mu rękę…on jednak powiedział, że jest dobrze tylko skurcz go złapał i żebym biegł dalej. W rezultacie jeszcze mnie wyprzedził i dobiegł przede mną na metę.

Dobiegam do pałacowego dziedzińca. fot. fotoportal.com.pl

Między 16 a 17km wbiegaliśmy na dziedziniec Pałacu Jedlinka i nowo otwartego browaru. To co tam zastałem dało mi takiego zastrzyku euforii, że …. nie wiem co napisać. Spora ilość kibiców i konferansjer zagrzewający biegaczy do walki i opowiadający publiczności ciekawostki dotyczące okolicy i samego biegu. Kiedy przebiegałem koło niego zaczął wykrzykiwać, że oto biegnie Radek Mękal prowadzący bloga biegacz-polski.pl…na mojej twarzy zagościł banan. Po czym biegnę i słucham dalej… „Radek jest z Wałbrzycha, tutaj trenuje, ale również startuje i biega w Warszawie…”… O Matko Bosko!!! Ten człowiek to Mistrz…przygotował się perfekcyjnie do swojej roboty. Zadał sobie trudu, żeby sprawdzić kto co robi. Słyszałem po biegu, że nie tylko mnie tak charakteryzował. BRAWO!

Kiedy wybiegliśmy z dziedzińca i przebiegliśmy przez ulicę Kłodzką, wbiegliśmy na ostatni podbieg tego wyścigu. W tym momencie banan z mojej twarzy wygiął się w drugą stronę. Zostałem wgnieciony w asfalt, który był rozgrzany od palącego słońca. Moje tempo spadło jak szklanka ze stołu. 6:36 i 7:03/km, ale co ja widzę…jest Krzysiek, znowu na podbiegu pomimo mojego dziadowskiego tempa zbliżyłem się nieco do niego. Jakie to szczęście, że pożyczyłem sobie pas z bidonem od Sławka….teraz się przydał. Mozolnie pokonuję kolejne metry, krok za krokiem i końca nie widać. Za 20km, dogoniłem dwóch zawodników z grupy organizatora i zauważyłem, że jeden z nich prowadził drugiego…podczepię się i jakoś dotrwamy do końca. Poczęstowałem ich wodą z bidonu i tak truchtaliśmy do góry. Obejrzałem się i zobaczyłem mojego kolegę z tej samej grupy, Roberta Czapigę. Krzyknąłem, że jak chce łyk wody to musi podbiec bo ja na dół nie będę zbiegał. Nie zrobił tego, ale żadna strata, bo zbliżaliśmy się do lasu, w którym był punkt z wodą.

Ostatni kilometr i błoga mina. fot. niestety nie jestem w stanie podać 🙁

Wziąłem jeden kubek i wypiłem, drugi wylałem sobie na kark i rozpocząłem procedurę zbiegową. Prawie do samego końca było w dół, tylko na kilometr przed była krótka górka. W międzyczasie mijałem Michała Raisa…myślałem, że on już idzie z mety, żeby pokibicować, ale powiedział, że jeszcze nie dotarł bo zaliczył problemy żołądkowe. Szkoda bo chłopak walczył by o miejsce w pierwszej dziesiątce. Na wspomnianej górce mijaliśmy park linowy, gdzie od czasu do czasu przyjeżdżam z dziećmi. Tego dnia byli inni turyści z dziećmi, którym przybijałem piątki. Zostało już tylko kilkaset metrów…nie ma co kalkulować i przycisnąłem. Spokojnie zszedłem poniżej 4:30, ale na zegarku nie sprawdzę, bo go na mecie nie zatrzymałem ;). Jeszcze przed finiszem Ania zrobiła mi kilka zdjęć, a Łukasz zagrzewał do ostrej końcówki. Jest meta, spojrzałem na zegarek – 2:04. Plan co prawda przewidywał złamanie 2h, ale na tym etapie przygotowań do jesieni jestem zadowolony z takiego wyniku. Na dobrą sprawę nie rozpocząłem jeszcze treningów siłowych i stąd pewnie moje braki. Za metą odebrałem przepiękny medal, wykonany z ceramiki i zaliczyłem zdjęcie pod ścianą nadrukowaną sponsorami z organizatorami biegu. Zająłem 115 miejsce na ok. 500 startujących.

Uścisk dłoni organizatora. fot. fotoportal.com.pl

Teraz parę słów o organizacji.

Nie wiem jak było w poprzednich latach kiedy to organizowany był bieg uzdrowiskowy na dystansie 10km, bo nie brałem w nich udziału. I Górski Półmaraton Jedlina, to bieg zorganizowany perfekcyjnie. Począwszy od opłaty, która w pierwszym terminie wynosiła zaledwie 40PLN. Na tle innych górskich biegów to dystans półmaratoński w takich okolicznościach przyrody w takiej cenie to naprawdę rarytas. Biuro zawodów i wydawanie pakietów startowych działało bez zakłóceń i większych kolejek. Sprawnie i przyjemnie. Oznaczenie trasy jak dla mnie było wystarczające, nie miałem na żadnym etapie biegu wątpliwości gdzie ona prowadzi. W jednym momencie Krzysiek chciał w inną stronę biec, ale szybko go naprostowano. Teraz nie pamiętam, czy na tym skrzyżowaniu ścieżek brakowało oznaczenia czy nie. Punkty z wodą były w odpowiednich miejscach, zresztą na wszelki wypadek miałem ze sobą „pół litra”, którego nie opróżniłem dzieląc się przecież po drodze z kolegami. Sam wybór trasy to majstersztyk, piękne widoki, których pogoda nie zepsuła, niepowtarzalny tunel czy stary kamieniołom. Wspomniany konferansjer! 🙂 Naprawdę świetna impreza, którą polecam wszystkim amatorom górskich biegów. 24 maja 2015r. będzie druga edycja i postaram się w niej wystartować. Na pewno wpiszę sobie ją do swojego terminarza startów. 🙂 Jest jedna sprawa, która oczywiście nie kładzie cienia na całą organizację, przynajmniej mnie to aż tak bardzo nie boli. Zawodnicy w wynikach końcowych byli sklasyfikowani według czasów brutto, co jest trochę nie fair. W każdych zawodach w jakich brałem udział pierwsza trzydziestka, czy pięćdziesiątka (w zależności ile miejsca jest na starcie) jest klasyfikowana wg. czasów brutto, a reszta wg. netto. Tutaj wszyscy zostali wrzuceni do jednego worka. Wiem, że nie jest to całkowicie wina organizatorów tylko firmy, która dokonywała pomiarów, ale takie sytuacje miejsca mieć nie powinny. Dla większości najważniejszy jest wynik netto, bo to jest rzeczywisty czas pokonywania trasy. Ja jestem zbyt nisko w rankingu, więc moja pozycja może się zmienić maksymalnie o 3-5 miejsc, ale jeśli walczyłbym już o pudło w klasyfikacji to różnica może być znacząca.

Ja i Sławek na mecie. fot. zbiory Sławka

 

POZOSTAŁE FOTKI

float=center]

 

 

 

 

 

 

2 383 comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *