Kiedy zaczynałem biegać, nie myślałem o startach, wynikach, międzyczasach, a nawet o konkretnych treningach. Biegałem, żeby schudnąć, nie widząc w tej aktywności niczego przyjemnego. Szło mi opornie, kilka podejść, do momentu kiedy pojawiły się efekty. Waga powoli spadała, pojawiły się pomysły, żeby wystartować w jakimś zorganizowanym biegu. Pierwsza piątka, dyszka, odważny krok w półmaraton i w tym samym roku debiut na „królewskim” dystansie. Spodobała mi się ta zabawa, zaczynałem kombinować z planami treningowymi, co pozwalało mi robić postępy, ale uzyskując wtedy wyniki na poziomie 4-ech godzin w maratonie, nie marzyłem nawet o robieniu tego poniżej 3h. Szczerze, to uważałem osiągnięcie takiego czasu za niemożliwe, w moim przypadku. Z sezonu na sezon, urywałem kolejne minuty … 3:53, 3:44, 3:38, 3:32, 3:20… tutaj pojawił się Aleksander Sobieraj, który pomagał mi w kolejnych startach i to właśnie on zasiał ziarenko nadziei. Ziarenko, które powolutku kiełkowało w mojej głowie. Zaczęła pojawiać się myśl, że czemu nie…czemu by nie spróbować, przecież wszyscy kiedyś zaczynali i pokonywali kolejne szczeble, bili kolejne życiówki i docierali do bariery 3h w maratonie, przebijając ją i gnając dalej, czemu mi miałoby się nie udać. Trzeba tylko cierpliwie, regularnie i z głową trenować, a efekty będą się pojawiały. Pierwszy maraton pod jego okiem w Dreźnie był dla mnie najlepszym startem ever. Nabiegałem 3:11 i byłem pewien, że dotarcie do magicznej strefy trójkołamaczy to tylko kwestia czasu. Na wiosnę wystartowałem w Warszawie, gdzie nabiegałem 3:05. Wynik, który uzyskałem był praktycznie kwalifikacją do rozpoczęcia walki o urwanie sześciu minut z rekordu.
Czułem moc. Wiedziałem, że jestem odpowiednio przygotowany. Waga startowa była. Cały okres przygotowawczy przepracowałem, bez większych problemów. NIc tylko wystartować i utrzymać docelowe tempo…4:15/km.
Chciałem, żeby ta chwila była wyjątkowa, żeby trasa była płaska i szybka, żeby nie był to jakiś przypadkowy maraton…wspólnie z Przemkiem wybraliśmy Frankfurt. Duży, ponoć perfekcyjnie zorganizowany, ciekawe miasto, postanowiliśmy sprawdzić. Przemko zarezerwował pokój w hotelu. Pojechaliśmy jednym samochodem z jego żoną i dwójką dzieci…taki economic trip. Bardzo rodzinnie, w jednym pokoju z piętrowymi pryczami ;). Mi się miejscówka podobała. Do Frankfurtu pojechaliśmy już w piątek, żeby mieć więcej czasu na zwiedzanie i odpoczynek po podróży. Najpierw załatwiliśmy wizytę w biurze zawodów, czyli expo. Jak na maraton z „plakietką” Gold, expo niczym szczególnym się nie wyróżniało. Porównywalne z tymi, które są na dużych polskich maratonach. Wystawiali się producenci odzieży sportowej, producenci elektroniki, suplementów i przedstawiciele biegów z innych europejskich państw.
Po odebraniu pakietów, nadszedł czas na wizytę w galeriach handlowych. To co mnie zraziło i to dość mocno, to zezwolenie na palenie tytoniu w galeriach. O ile w sklepach było okej, to w korytarzach „śmierdziało” i wsiąkało w nasze ubrania. Cieszę się, że u nas wprowadzili zakaz palenia w miejscach publicznych.
Dzień przed startem zrobiliśmy dość długi spacer, zwiedzając starówkę, najwyższy budynek w mieście i na koniec wizyta w miejscu, gdzie będziemy finiszowali na czerwonym dywanie. Zastanawiam się, czy nie przesadziliśmy z czasem spędzonym na nogach. Ale niecodziennie bywamy w takich miastach i wypadło coś zobaczyć podczas tej wizyty.
DZIEŃ STARTU
Pobudka i rozpoczynamy nasze przedstartowe rytuały. Tradycyjnie zjadłem dwie bułki z dżemem, zażyłem magnez, wziąłem prysznic, pozaklejałem sutki i przywdziałem strój. Nic nadzwyczajnego. 😉 Stres poziom milion. Nerwowe uśmieszki, żarciki, ale w myślach stoję już na starcie, do którego nie mieliśmy daleko. Udaliśmy się tam spokojnym spacerem. Trochę truchtanka, dwie przebieżki, żeby się lekko pobudzić i do dzieła. Trochę się musieliśmy poprzepychać do naszej strefy. Straszny tłok. Przeskoczyliśmy ogrodzenie i wślizgnęliśmy się jakieś 2m w głąb tłumu. Taki ścisk, że ledwo rękę mogłem podnieść, żeby spojrzeć na zegarek. Strasznie się denerwuję, w stresie upewniam się czy widzę baloniki z napisem 2:59, czy z tyłu stoi Przemek…przecież stoi i też się chyba denerwuje, bo jedną rękę położył mi na ramieniu i „skacze” z nogi na nogę. Człowiek komentujący do mikrofonu, coś tam szwargocze po niemiecku…jeju, jak ten czas się ślimaczy. Patrzę w niebo, pogodę mamy idealną. Nie wieje, temperatura odpowiednia, to jest ten dzień! Zaczyna się odliczanie – three, two, one … GO! I stoimy. Sytuacja do przewidzenia, przy takiej masie ludzi, moment przejścia przez linię startu musi chwilę poczekać. Idziemy, a chwilę trochę truchtamy, żeby zacząć biec. Ciężko jest wejść w docelowe tempo, ale to było wliczone w taktykę.
Świetnie. Pobiegnij duży maraton mówili, tam jest inaczej mówili, lepiej…bzdura. Biegacze tak jak u nas nie stosują się do przypisanych stref. Dużo, nawet bardzo dużo wolniejsi wpadali nam pod nogi. Biegliśmy slalomem gigantem. Druga sprawa, między wysokimi, szklanymi budynkami, nasze zegarki nie były w stanie się odnaleźć. Nic to, staramy trzymać się baloników. Pierwszy kilometr mija i już widzę, że jest spory rozjazd między wskazaniem Suunto, a pojawieniem się flagi z oznaczeniem. Nadal biegniemy w tłumie i musimy mijać sporą ilość biegaczy.
Czuję straszny niepokój. Drugi kilometr, a ja czuję, że jest za szybko. Czuję to w nogach, czuję w oddechu. Coś jest nie tak. Mój i Przemka zegarek pokazuje, że biegniemy grubo poniżej 4min/km. Mamy świadomość, że dane są zapewne przekłamane, ale moje samopoczucie wskazuje na coś zupełnie innego. Na zawodach ekran z tętnem mam ukryty, więc nie mogłem sprawdzić co się dzieje. A wiem, że dzieje się coś niedobrego. Mijają kolejne kilometry, a mi jest coraz ciężej. W międzyczasie Przemek zahacza….o jakiś drut i się przewraca. Całe szczęście raz dwa się pozbierał i mógł kontynuować bieg. Około 6km łapie mnie kolka…halo, teraz?! Uspokajam oddech, staram się ją zwalczyć. Boże, jak mi jest ciężko. Zaczynam się dodatkowo denerwować, że to na samym początku. Przecież to jeszcze 36km, a ja mam kryzys jak na 6km przed końcem. W okolicach 11km, mówię do Przemka, jeśli do 15km się nie uspokoi moja sytuacja, to kończę wyścig z czasem. Wszystko zaczęło się sypać i kiedy zbliżaliśmy się do mostu (13km), zacząłem odpuszczać. Wydawało mi się, że zegarki złapały stabilizację w pomiarach. 4:00, 4:09…jesteśmy w okolicy niskich zbudowań. Baloniki się oddalały, Przemek podobnie. Co się dzieje!?!? Nogi robią się miękkie, jakbym kończył wyścig na dystansie 10km, jestem o krok od zadyszki. Podejmuję decyzję o poddaniu, zwalniam, oddech się uspokaja. Będę się teraz napawał widokami, przybijał piątki, mobilizował do walki tych teoretycznie wolniejszych ode mnie.
„This is Your day!” – hasło przewodnie maratonu we Frankfurcie. Niestety mnie ono nie dotyczyło. Tygodnie, dni, godziny wylewanego potu na treningach, a ja zamiast sunąć w tempie 4:15/km, truchtam sobie pół minuty wolniej. Nawet takie tempo nie było przyjemne, nogi mnie bolały. Przeszła mi myśl, żeby zakończyć bieg, ale byłem za daleko od mety i nie wiedziałbym jak się tam dostać. Na 27km była agrafka, zobaczyłem moje baloniki. Rozglądam się i widzę Przemka, biegnie jakieś 200m za nimi, może troszkę dalej. Krzyczę: Ciśniesz!! Odwrócił się w moją stronę i odpowiedział, że czeka na mnie i też kończy zabawę. Jak się okazało, odległość, która nas dzieliła to jakieś 1,5km. Nie byłem w stanie jej zniwelować. Dogorywałem, czułem się jakbym biegł ultra i był na 80km Sudeckiej Setki. Zatrzymywałem się na każdym punkcie, zaliczałem jeden wielki marszobieg. Chciałem jak najszybciej zakończyć cierpienie i znaleźć się już na hali. Jeszcze parę zakrętów w centrum, między tymi szklanymi domami, które zakłócały nam sygnał GPS i ostatnia prosta. Jestem zły i rozżalony, że tak się kończy moja próba połamania 3h. Pojawiły się łzy, ale nie były to łzy radości. Jako że czas nie grał już roli, rzuciłem się na dywan przed linią mety i zrobiłem 10 pĄpek. Za metą jeszcze raz padłem na dywan. Musiałem chwilę poleżeć, dojść do siebie. Pomyślałem, trudno. Biegamy dalej! Czas: 3:26:05.
CO SIĘ WYDARZYŁO?
Od startu minął ponad miesiąc, więc miałem trochę czasu na analizę. Moim zdaniem, nie wytrzymała głowa. Psychicznie się spaliłem i to prawdopodobnie już miesiąc przed startem. Kiedy pojechałem na „dyszkę” do Wrocławia, już pojawiły się oznaki stresu. Start mi nie poszedł. Szukałem usprawiedliwienia w warunkach pogodowych, ale chyba powinienem poszukać winy w sobie. Z dnia na dzień presja rosła, a ja na FB dorzucałem oliwy do ognia. Zaczęło mnie to przerastać. Otrzymane kropelki, podkręcanie atmosfery. Chyba za dużo od siebie oczekiwałem i nie udźwignąłem. Przygotowany byłem, co do tego nie mam wątpliwości. Widać to na poniższej grafice. Niebieski wykres, to właśnie forma. Wiem, że jest to tylko wizualizacja na podstawie treningów, ale ja tą formę czułem. Przekonałem się, że fizyczność to nie wszystko. Analizując wykres tętna z maratonu, to ja od 2km biegłem już na granicy progu, momentami go przekraczając. Nogi miękkie mi się robiły, bo były zakwaszone. Niestety, stres był tak ogromny, że nie byłem w stanie go opanować. Prawdą jest, co gdzieś usłyszałem – Wszystko jest w głowie! Moja nie była gotowa.
Frankfurt powalił mnie na deski, ale było to pierwsze liczenie. Już się podniosłem i mam plan na drugą rundę. Z podniesioną gardą stanę do walki we wrześniu 2017r, w Warszawie! Póki co, przenoszę sięw góry, żeby szlifować formę na wiosenne starty. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki – jeszcze je wykorzystam. 😉