Pobyt w Warszawie podczas tegorocznych zimowych ferii dobiegał końca. Euforia po wybieganiu nowej życiówki na dystansie 15km już dawno zeszła. Zrobiłem jeszcze trzy mocne treningi, w tym z mega pĄludźmi dziabając podbiegi na Górce Moczydłowskiej, kręcąc się w okolicach Górki Szczęśliwickiej…dwa dni później robiłem trening progowy na 500 metrowej bieżni na AWFie. Wisienką na torcie był start w nowatorskiej imprezie na skalę krajową. Na czym ona polegała…a na tym, że mamy pokonywać 42 piętra Hotelu Marriott jak najwięcej razy. Na to przedsięwzięcie mieliśmy 24h. Ogólnie rzecz ujmując … schody, schody, schody przez bardzo dużo godzin. 😉 Do tej pory jedyny mój start na klatce schodowej miał miejsce we Wrocławiu, gdzie można było nazwać to biegiem na 49 piętro. Niestety w żaden sposób nie można było tych dwóch imprez porównywać. To tak jakbyśmy zestawili obok siebie dystans maratoński ze sprintem na 100m. 😉 Przeszła mnie myśl po co ja się na to zapisałem. Sławek przysłał mi informację, że się szykuje wycieczka po stopniach słynnego hotelu, a że termin zgrał się z pobytem w stolicy, to nie zastanawiając się wylądowałem na liście startowej. Całe szczęście nie byłem sam…do niej dołączyli jeszcze pĄludzie – Marcin Kargol (zwany Słoikiem Roku) i Paweł Choiński. Póki co chłopaki biegowo są mocniejsi ode mnie i mieli ambitne plany zdobyć Everest.
Jakie są w ogóle zasady tej imprezy. Klatka schodowa jest otwarta od godziny 8.00 i od tej pory rusza zegar, który odlicza 24h do jej zamknięcia. Mamy całą dobę na zaliczenie jak największej ilości wejść (wbiegnięć?) na 41 piętro hotelu i za każdym razem musimy odbić czip na czujniku (nie zrobisz tego – nie zaliczą Ci wejścia). W sumie to były 42 piętra, ponieważ startowaliśmy z piwnicy (-1). 😉 Organizatorzy fajnie sklasyfikowali zawodników biorąc pod uwagę liczbę wtaszczenia się na górę. W zależności ile razy byliśmy na górze, zdobywaliśmy poszczególne szczyty gór w rzeczywistości. Ja od początku zakładałem, że Gerlach (20 wejść) będzie dla mnie odpowiedni, chociaż dzień przed pojawiały się myśli, żeby iść dalej. Niestety nie miałem tyle czasu, miałem w zanadrzu jeszcze inne zajęcia związane z dziećmi.
Ok. godziny 8 spotkałem się z Marcinem i Pawłem na piętrze gdzie była umiejscowiona meta. Chłopaki nadal twardo obstawiali, że lecą na sam szczyt…na najwyższy szczyt ziemi – Mount Everest w Warszawie. 😉 Nie dziwiło mnie to, bo są mocni. Jakby nie było latają z mapami po 50km w trudnym terenie, po górach to i wydolność mają.
Zeszliśmy do „podziemia” gmachu. Tutaj w półmroku, ciasnym korytarzem doszliśmy do miejsca, które uznaliśmy za naszą bazę wypadową. Miejsce, do którego będziemy zawsze wracali kiedy zgłodniejemy czy będziemy chcieli się napić czegoś swojego. Tam były nasze torby z prowiantem i ewentualne ciuchy na przebranie. Parę minut po godzinie 8 ruszyliśmy na trasę z poziomu -1. Nie biegliśmy. Siły na tempo biegu starczyłoby mi pewnie do 20 piętra i skończyłaby się zabawa. Naszą trzyosobową eskapadę prowadził Paweł (on był najbardziej przekonany o powodzeniu akcji zdobycia Everestu), za nim szedł Marcin i ja.
Pierwsze 42 piętra poszły w miarę sprawnie, nie czekaliśmy praktycznie na windę, zjechaliśmy i od razu na schody. Paweł poszedł z impetem, Marcin nie zostawał z tyłu, ale ja stwierdziłem, że się nigdzie nie śpieszę i lekko zwolniłem. Miałem mniej więcej 8h na zrealizowanie mojego planu minimum. Jest szansa, że się spotkam z kolegami gdzieś przy windzie, a może jak będziemy się mijali…kto wie. Już jak kończyłem drugie podejście, dotarło do mnie, że to przedsięwzięcie nie jest taką łatwą sprawą, że monotonia, która nam towarzyszy z lekka przytłacza psychikę. Jest tylko ciasna klatka schodowa, na której dwie osoby mijają się na centymetry, okropna duchota, śliskie poręcze i schody…schody…schody…schody.
Zaliczam sobie kolejne wejścia w samotności…tzn. nie do końca, bo mijam lub jestem mijany przez innych zawodników…ale wchodzę sobie i rozmyślam, co robią dzieci, żona…gdzie są Marcin i Paweł. Po czwartym wejściu zastanawiałem się co ja tu robię. Przepocony, że można koszulkę wykręcić i byłaby niezła kałuża, leciutko zdemotywowany (a to dopiero początek). Nie pamiętam czy to było 5 czy 6 wejście, ale dogoniłem Marcina. Odpuścił sobie pogoń za Pawłem, może czuł się podobnie jak ja. 😉 Dalszą podróż kontynuowaliśmy wspólnie. Schodek po schodku, piętro po piętrze, wejście po wejściu. Ileż tematów się przewinęło, ileż śmiesznych sytuacji (surikatki), dzięki temu trochę mniej odczuwaliśmy trudy wycieczki. Gdzieś po drodze spotkaliśmy Pawła. Zdarzało się to przy windzie, ponieważ od godziny 10, kiedy to dotarła ostatnia transza śmiałków, robiły się duże zatory przy wejściu do windy. Najdłużej czekaliśmy ok. 30 minut zanim dostaliśmy się z 41 piętra do piwnicy. W tym czasie zdążyliśmy ochłonąć, mięśnie ostygły i trudno było ponownie „odruszać” w górę. Podczas, któregoś już podejścia doszliśmy do wniosku, że zdrowy pomysł na start w tej imprezie to to nie był. Tak jak wspominałem…ciasno, duszno, tłoczno…klaustrofobiczna klatka i przed oczami stopnie, ewentualnie czyjeś nogi poruszające się po nich.
Myślałem przed rozpoczęciem tej wędrówki, czy nie doczłapać 25 razów, ale po 10 zmieniłem zdanie i oznajmiłem Marcinowi, że kończę zgodnie z planem na Gerlachu (20 wejść). Mój towarzysz niedoli jeszcze obstawał przy Evereście. 🙂 Powoli zaczęliśmy myśleć o obiedzie, zresztą taka pora nadchodziła. Udało nam się skomunikować z Pawłem i uzgodnić godzinę spotkania w podziemnej bazie. Tak się złożyło, że godzina ta przypadała mnie więcej na nasze 15 podejście. Daliśmy jeszcze znać Krasusowi, który obiecał przyjechać i spotkać się z wariatami. Udaliśmy się do Marriottowej restauracji na posiłek regeneracyjny (kupon był w pakiecie) i tam Marcin zaczął wspominać, że jednak nie da rady zaliczyć najwyższej góry świata. Wcale mu się nie dziwiłem i nie namawiałem, wręcz zaproponowałem, żeby skończył ze mną na Gerlachu. Nasz popas trwał dobre pół godziny, po czym wróciliśmy na trasę. Tutaj zderzyłem się jakby ze ścianą o nazwie NIECHCEMIŚ. Po posiłku i rozleniwieniu miałem kompletnie dosyć tych schodów i z chęcią bym poszedł do domu. Mój organizm chyba dostał sygnał, że to już koniec zabawy, skoro posiedziałem i pojadłem i w ogóle odpocząłem…po co znowu się katować. Całe szczęście zostało mi tylko 5 wtargnięć. 😉 To były moje najbardziej dłużące się wejścia tego dnia. Ostatnie 20-ste zrobiliśmy honorowo z kamerą i uśmiechem od ucha do ucha. 😉 Odbijając czipa na szczycie Gerlacha odetchnąłem z ulgą, że to już koniec męczarni i czas zwijać się do domu.
Jak się później okazało Marcin zakończył zabawę na 25-tym wejściu. Niestety, podczas takich „zawodów” nogi i kondycja to nie wszystko – trzeba mieć jeszcze mocną psychikę, która w moim przypadku z wejścia na wejście coraz bardziej szwankowała. Nie będę pisał, że nie podejmę się więcej takiego wyzwania, bo mógłbym okazać się kłamcą. Póki co nie myślę o łażeniu po schodach, chyba że w formie treningu siłowego uzupełniającego moje przygotowania do ulicznego maratonu. Jestem niezmiernie wdzięczny Marcinowi za towarzystwo na schodach, bo bez niego mógłbym skończyć tą przygodę wcześniej.
Mój film z wyprawy: