Na imprezę wybrałem się z Grześkiem Sulimą i Sławkiem Szarafinem. Postanowiliśmy wybrać wersję ekonomiczną i nocować na hali, gdzie mieściło się również biuro zawodów. Parę dni przed wyjazdem przeżyłem chwilę grozy, bo jakaś menda przebiła mi zbiornik paliwa w samochodzie, żeby opróżnić jego zawartość :(. Cały dzień w plecy na szukaniu jakiegoś baku i misja wymiany zakończona sukcesem. Auto było sprawne, żeby nas zawieść na bieg. Pojechaliśmy w piątek, żeby mieć czas na spotkanie się z przyjaciółmi, porozmawiać, może nawet napić się przedstartowego piwka. Kiedy dojechaliśmy do Grodziska, spotkaliśmy Jędrka, który wracał ze sklepu i przy okazji wskazał nam drogę do hali sportowej. Troszkę zakręcona miejscowość z tymi jednokierunkowymi uliczkami. W biurze zawodów tłoku nie było i raczej na to się nie zapowiada. Odebraliśmy pakiety, załatwiliśmy sobie sportowe materace i wybraliśmy miejscówkę do spania.
W oczekiwaniu na resztę ferajny, która z przygodami była w drodze, poszliśmy na rekonesans po grodziskich alejkach. Muszę przyznać, że to bardzo ładna miejscowość, wyremontowane kamienice, zadbane uliczki, piękny rynek….cud malina. Zaliczyłem pod drodze piekarnię, żeby było co wszamać z rana i udaliśmy się na ładowanie węglami w pizzerii ;). A ferajna w składzie Kasia Karpa, Marcin Kargol i Paweł Choiński nadal jedzie. Wróciliśmy do największej „sypialni” w mieście i ospale szykowaliśmy się do spania, sącząc przy tym pyszne piwko rzemieślnicze, które zorganizował Sławek. Tłumu na hali nie było, ponieważ część zawodników była już na trasie. To byli Ci, którzy wystartowali na najdłuższym dystansie stu mil, czyli ok. 160km. Dla mnie abstrakcja jakaś. :/ Kolejni start mieli zaplanowany na godzinę 3 i mieli do przebycia dystans 110km. My na spokojnie mieliśmy szansę się wyspać, ponieważ start był o godzinie 12. Nie pamiętam, która mogła być godzina, ale dobrze po 22, jak na halę dotarł Marcin z wesołą ekipą i psem Łyskiem (Kasiny czworonóg). Ze względu, na to, że Łysek mógłby się trochę głośno zachowywać, udali się do prywatnego pokoju (jakaś podniszczona szatnia, w której było strasznie zimno).
W nocy na chwilę się przebudziłem, ponieważ zrobił się mały harmider….to wcześniej wspomniana grupa na 110km szykowała się do wyjazdu na start. Rano przed 6. obudził się wypoczęty Sławek i stwierdził, że idzie na miasto porobić trochę zdjęć. O rany, spać nie może czy jak. 😉 Pokimałem jeszcze z godzinę, wstałem i zacząłem się przygotowywać do biegu. Na śniadanie bułeczki z kremem orzechowym i herbatka. Spakowaliśmy wszystkie rzeczy i zanieśliśmy do samochodu, nie mieliśmy pojęcia, że hala jest do naszej dyspozycji jeszcze jedną noc. Jakbyśmy o tym wiedzieli, to przyjechalibyśmy w dniu startu, a zostali po biegu na noc, żeby się wyspać i dopiero ruszyć do domu. Temat do przemyślenia za rok. 😀
Jeszcze tylko odprawa, na której poruszane są najważniejsze tematy związane z naszym bezpieczeństwem, po czym wpakowano nas do autokarów i w drogę na start do Nowego Tomyśla. Byliśmy tam już godzinę przed startem. Rano uznałem, że pogoda jest idealna – słońce za chmurami, temperatura optymalna – w Nowym Tomyślu sytuacja się diametralnie zmieniła. Niebieskie niebo i palące słońce nie zapowiadało przyjemnych doznań na trasie.
Mój plan na ten bieg, najdłuższy dystans jaki kiedykolwiek pokonam, był prosty. Biegnę z Grześkiem i mierzymy w złamanie 5h. Będziemy starali się utrzymać tempo w granicach 5:25-5:30. Wiadomą sprawą jest, że to długi dystans i na trasie może wyniknąć wiele nieprzewidzianych sytuacji, które wpłyną na końcowy wynik. Jednakże taka jest taktyka i chcieliśmy się jej trzymać. Pożyczyłem od Sławka saszetkę na ten bieg, do której włożyłem butelkę 0,5L z wodą, batony Chia Charge, chusteczki, telefon i lampkę czołową, która była obowiązkowym wyposażeniem. Ustaliliśmy z Grześkiem, że będziemy pili z jego buteleczek, a moja będzie jako rezerwa, na wszelki wypadek.
W związku z tym, że na ten weekend przypadał Dzień Zwycięstwa, dostaliśmy do ręki biało-czerwone baloniki i podczas startu wypuściliśmy je z rąk. Ruszyliśmy…poprosiłem Grześka, żeby mnie hamował, jak tylko zauważy, że zaczyna mnie ponosić. Pierwsze metry po głównej ulicy Nowego Tomyśla, trochę ciasno, ale to dobrze…nie ma za bardzo możliwości na zbytnie przyśpieszenie, a wiadomo jakie bywają starty. Przed wystrzałem ustawieni byliśmy pod koniec peletonu. To jest na tyle długi bieg, że nie ma co się wyrywać na początek. Po 2km asfaltowej „przechadzki” skręciliśmy na szutrową drogę, która poprowadziła nas otwartą przestrzenią, przez pola i łąki do lasu. Cały czas kontrola tempa. Co jakiś czas mijaliśmy zawodników z dystansów 160 i 110km, dopingując ich słowami i gestami kciuków skierowanych ku górze.
Między 4, a 5km przebiegliśmy przez kawałek lasu…może bardziej zagajnika. Witki opadły to co zobaczyliśmy, ten syf jaki ludzie po sobie zostawili. Puste puszki po piwie, folia po zgrzewce…masakra.
Biegniemy sobie tak drogą między polami i co widzę z daleka. Wielka strzałka rozwieszona na brzózkach informująca, że skręcamy pod kątem 90st. Ależ mnie ta strzała urzekła. To pokazuje jak organizatorzy przyłożyli się do oznaczenia trasy. Nie można było się do niczego przyczepić, ba … było ponad idealnie, według mojej oceny. Pokazuje to, że ludzie biorący się za organizację GWiNTa, wiedzą czego biegacz potrzebuje, bo sami biegają.
Ale piękna trasa, za 6km wpadamy do lasu, a tutaj wita nas bardzo przyjemny zapach drzew. Bajka, żeby tylko nie było tak gorąco. Cieknie ze mnie jak z kranu. Co jakiś czas popijamy, ale podejrzewam, że więcej wody ulatuje mi przez skórę, niż jej pochłaniam. Samopoczucie super, bo wyprzedzamy nie tylko zawodników z dłuższych biegów, ale również z naszego małego GWiNTa. Tak jak na ulicznych maratonach pierwsze 30km jest strasznie nudne, tak tutaj nudzić się nie da. Co jakiś czas podłoże z ubitego zmienia się w piaszczyste. Taki kopny piach można porównać z kopnym śniegiem. Nogi, a szczególnie łydki dostają po dupie, człowiek szybciej się męczy. Pomimo tego staraliśmy się utrzymywać równe tempo i to się udawało. Na 15km był pierwszy punkt żywieniowy. Wbiegliśmy do miejscowości Wąsowo, to był odcinek asfaltowy i on właśnie doprowadził nas do punktu. To był folwark, a my wbiegliśmy do „obory”, czy stodoły. Świetny pomysł na taki punkt. Można było zażyć trochę chłodu. Grzesiek uzupełnił płyny w butelkach, ja zrobiłem siusiu, pojadłem pomarańczy, napiłem się wody i ruszyliśmy. Normalnie jak na Pit Stopie Formuły 1. Ale mój towarzysz powiedział, że nie zdążył się napić. Przed furtką, którą uciekaliśmy z folwarku był jeszcze jeden baniak, z którego zaczerpnął kilka łyków i podążyliśmy asfaltem dalej. Na 16km z asfaltu skręciliśmy ponownie w las. Tutaj pojawiły się już przewyższenia…może nie były imponujące, ale były.
I tak biegliśmy sobie przez knieje, noga za nogą, popijając wodę, czasami coś do siebie powiedzieliśmy, ale raczej staraliśmy się oszczędzać energię. Zdarzało się, że odpoczywaliśmy w biegu ciągnąc się za kimś, kto biegł podobnym tempem do naszego. Jak tak sobie myślałem to mam spore dziury w pamięci, jeśli chodzi o przypominanie sobie szczegółów z biegu. Może to na tyle długi dystans i za dużo informacji, żeby wszystkie utkwiły w głowie. Na trasie, nie wiem na którym km, mijaliśmy bramę zorganizowaną przez militarystów. Przebrani w mundury komandosów, z bronią w ręku, przybijali nam piątki. Nie pamiętam również, który to mógł być kilometr jak mijałem Pawła. Zdziwiłem się, bo to mocny chłopak, zresztą z Jędrkiem i Marcinem planowali biec ok. 5:00min/km, więc tym bardziej zdziwiła mnie jego obecność. Spytałem tylko co się stało, popatrzyłem na jego twarz i zobaczyłem styranego i zawiedzionego zawodnika. Pokazał na nogę, którą przeciążył już w Poznaniu na biegu gdzie meta goni biegacza. Tyle było z naszej „rozmowy”, pobiegliśmy dalej. Trzymamy w miarę równe tempo, czasami zdarza się, że lekko przyśpieszymy ale Grzesiu skutecznie studzi zapały. Przed nami trzy dłuuuugie proste, które niczym szczególnym się nie wyróżniały, na ich końcu zegarek poinformował, że to 28km. Rozglądamy się, ale nie widzimy punktu żywieniowego. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że źle biegniemy, ponieważ (powtórzę to jeszcze raz) trasa była idealnie oznaczona. 300m dalej mogłem się odstresować, jest punkt. Wcześniej kolegę informowałem, że na tym punkcie potrzebuję troszkę więcej czasu. Napełniliśmy zbiorniczki, pojedliśmy pomarańczy, przegryzłem bananem i podszedłem do sędziego. Sprawdziłem zapiski kontrolne i się okazało, że biegniemy na pozycjach 35-36. Oczy mi się zaświeciły…nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Jest dobrze, a może być jeszcze lepiej. Daliśmy sobie znak i ruszyliśmy w trasę.
Ledwie ruszyliśmy, a ja przeżyłem chwile zwątpienia. Dobiegliśmy do Starego Bukowca i przez chwilę nie wiedziałem jak biec. Przed sobą miałem przejazd kolejowy i zastanawiałem się gdzie szukać wstążek. Czy za przejazdem czy gdzieś z boku. Okazało się, że za. Nieźle jakby ktoś trafił przetaczanie wagonów towarowych. 😉 Raz dwa przedarliśmy się przez wioskę i do lasu. Mijamy 30, 31, 32, 33km zauważam, że przyśpieszam i że nie ma obok Grześka. Musze przyznać, że wpadłem w pewnego rodzaju trans. Nie trwał on długo, zatrzymałem się, żeby wyciągnąć wodę…oglądam się i widzę, że Grzesiu biegnie. Jest okazja do wyrównania, napijemy się i polecimy dalej. Gorąco, duszno…wszystko na raz, czuję słoność w ustach i jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że z każdą kroplą potu wycieka ze mnie sól i inne elektrolity. Teren wydaje mi się trochę trudniejszy, ale może się tylko wydaje. Tempo zaczyna spadać, jesteśmy na najwyższym punkcie profilu trasy. W okolicach 35km spotkaliśmy Sławka na rowerze. Taki miał plan, żeby w okolice tego miejsca wjechać i porobić trochę zdjęć uczestnikom biegu. Odwalił kawał dobrej roboty. Złapałem drugi oddech i znowu wpadłem w trans zostawiając Grześka. Patrzę na zegarek i widzę, że do kolejnego i ostatniego już punktu żywieniowego, zostały niecałe 2km. Jak tylko dotrę do tego miejsca, zrobię sobie dłuższą przerwę. Potrzebuję chwilę oddechu. Przed punktem sędziowie spisywali kolejność numerów startowych, spytałem który jestem …. 27! Hmmm…jest całkiem dobrze. Przecież jak lekko docisnę to jestem w stanie powalczyć o lepszą pozycję. Wpadam jak poparzony do wodopoju, wciskam w siebie żel, napełniam bidon, zagryzam pomarańczę i wymieniam parę słów ze Sławkiem. Przybiega Grzesiu, ja na chwilę usiadłem, żeby nogi odpoczęły. Dobra, nie ma co tracić czasu. Powiedziałem Sławkowi, że uciekam, bo jestem 27 i chcę jeszcze kogoś dogonić. Ruszyłem na ostatnie 17km.
Dobiegłem może do 42km i stało się…mogłem przewidzieć, że tak będzie. Razem z potem wypłukałem się z paliwa, które utrzymuje mięśnie w miarę dobrym stanie. Zaczynały mnie podjadać w łydki skurcze. To nie wróżyło niczego dobrego. Tak samo miałem podczas dwóch edycji MGS. Zacząłem coraz więcej maszerować starając się przeplatać to biegiem. Nie zarejestrowałem momentu, na którym kilometrze, ale wyprzedził mnie Sławek, żeby zrobić zdjęcie i powiedział mi, że przede mną jest Marcin Kargol. Co jest…też nie wytrzymał założonego tempa. Kiedy go dogoniłem powiedział, że nękają go skurcze i w ogóle czuje się do dupy. Hmmm…jest nas dwóch. 😀 Postanowiliśmy kontynuować podróż razem. Zawsze to raźniej cierpieć razem.
Przed nami zapowiadane pagórki. Rzeczywiście przy naszym samopoczuciu i stanie naszych nóg, dały popalić. Oczywiście jak było z górki, na hasło dzida puszczaliśmy się biegiem w dół, co mogło komicznie wyglądać. Dwuosobowa Armia Zombie ;). Żeby nie przedłużać, przez cały czas nic ciekawego się nie działo, poza walką ze skurczami i ogólnym zniechęceniem. Po drodze sobie narzekaliśmy, nawet powiedzieliśmy, że więcej w takich biegach nie weźmiemy udziału … przynajmniej ja tak powiedziałem (kłamałem). Coś około 50-tego kilometra Marcin spytał czy może mnie zostawić i gonić wynik poniżej 6h. No co miałem odpowiedzieć…pewnie leć! I zostałem sam na ostatnich 5km. Wybiegliśmy z lasu, przemieszczamy się szutrem wśród rzepakowych pól, zamieniam kilka słów z równie cierpiącą koleżanką. Kiedy dotarłem do asfaltu, ktoś mnie z tyłu woła. Obracam się, a jakieś 300m za mną Grzesiu pędzi. 😉 Nie miał wody i leciał na oparach, a żeby nie tracić czasu postawiłem mu na ulicy swoją butelkę. Nie powinna mi się już przydać. Kurcze, przydałoby się kogoś wyprzedzić. Z przodu widzę dwóch gości, trzeba się wziąć w garść i do końca biec. Jestem już w Grodzisku Wlkp. na 54km, już tylko trochę ponad 1000m i będę mógł uwalić się na trawce. Mijam zawodnika, który nie ma ochoty już biec. Dość szybko zmniejszam dystans do wcześniej upatrzonych kolegów. Jeden zakręt, drugi zakręt, wbiegam do parku, widzę już metę. Jeszcze jakieś dziwne kluczenie zanim będzie ostatnia prosta…taaak przed nią mijam „moje ofiary” i przekraczam linię mety. Pięć pĄpeczek, wstaję, odbieram medal i padam w ramiona Jędrka i Marcina. Też złamałem 6h, też przeszacowałem swoje możliwości, też byłem szczęśliwy, że jestem już na mecie. Finalnie byłem 42 na 190 osób, które ukończyły zawody – czas 5:58:05.
Co ja tu będę pisał na zakończenie…takich imprez jak GWiNT jest mało. Tak jak wspominałem, kłamałem że nie pobiegnę ponownie. Za rok wracam do Grodziska i walczę o te cholerne 5h, a jeśli ktoś chciałby spróbować się na dystansie większym niż 42km, to polecam Małego GWiNTa, jako rozpoczęcie przygody z Ultra. 😀
Świetna relacja! Gratuluję ukończenia biegu 🙂