Bieg ulicami warszawskiej Pragi miał być sprawdzianem oraz próbą poprawienia życiówki na dystansie półmaratońskim, przed startem w Maratonie Warszawskim. Tak się jednak nie stało. Tzn. pobiegłem, ale marzenia o nowym rekordzie były dość daleko ode mnie, a start potraktowałem jako bardzo mocny bieg z pewnymi założeniami, o których później. Cieszy mnie to, że do Warszawy nie musiałem jechać sam. Zabrałem synka, Sławka z żoną i przycumowaliśmy u moich rodziców. W sobotę odebraliśmy pakiety, później dłuższy spacer po Stolicy i szykowanie się do biegu.
Ze względu na to, że poprzednie edycje odbywały się przy wysokich temperaturach i palącym słońcu, organizatorzy zdecydowali się ustalić start na godzinę 20:30. Dla mnie było idealnie pod względem logistycznym (mogliśmy spokojnie wrócić w niedzielę do domu), nie było ryzyka patelni na asfalcie i tak zwyczajnie, lubię biegać po mieście – po ciemaku.
A jaki miałem plan na ten bieg?
Kiedy zapisywałem się na zawody, to chciałem 24.09 w Warszawie pobiec maraton na wynik <3h. Wszystko sobie ładnie rozpisałem dzień po dniu, uwzględniając w planie dziesięciodniowy urlop na Krecie. Rzeczywistość jednak trochę roszad wprowadziła i jeszcze na greckiej wyspie podjąłem decyzję, że start w maratonie przesunę na październik. Na urlopie pobiegałem chyba ze 4 razy, w tym dłuższa wycieczka z Piotrkiem na pobliski szczyt….i to by było na tyle. Reszta to życie z całych sił. Ale muszę Wam powiedzieć, że nie żałuję i jestem mega zadowolony ze spędzonego tam czasu. W gronie przyjaciół, w sielskich okolicznościach, z pysznym jedzonkiem i szumem w głowie. Miała być waga startowa, a zrobiła się waga wakacyjna…no i co? Jak to Piotrek kiedyś powiedział – „na olimpiadę już nie pojedziemy”. Nie jestem typem człowieka, który będzie na wakacjach siedział wieczorami w pokoju, albo na imprezie patrzył jak kołek na „dobrą” zabawę.
Pojechaliśmy tam się wyluzować i plan treningowy lekko się rozmył. Postanowiłem przygotowywać się wg. ośmiotygodniowego przygotowania Petera Greif’a i pierwszy tydzień zahaczył własnie o nasze plażowanie. Leżąc na leżaku i popijając kolejne piwko, wybrałem maraton, w którym spróbuję swoich sił w łamaniu bariery 3h. DREZNO. Byłem tam 2 lata temu i bardzo pozytywnie wspominam ten bieg. Automatycznie pierwszy tydzień mojego bezpośredniego przygotowania wypadł w terminie BMW Półmaratonu Praskiego. Tutaj dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie rozgromiłem swojej życiówki w połówce. Ale też tanio skóry nie sprzedałem. Poradziłem się przemuŚ’ia, podpytałem Ravłka i postanowiłem pobiec ten półmaraton równo. Nie planowałem biec tempem książkowym, które odpowiadałoby łamaniu trójki na maratonie (ok. 4.00min/km), ale takie 4.07-4.05 było w zasięgu.
Na błonia Stadionu Narodowego przyjechaliśmy wcześniej, żebym mógł się spotkać z „moimi ludźmi”. 😀 Był Rav z Justynką, Paweł z Martynką, Robert z Judytką i Ewcia. Żałuję, że nie mogłem po biegu z nimi posiedzieć, ale niestety tyle szczęścia na raz nie było mi dane. Nawet nie miałem za dużo czasu, żeby z nimi pogadać. Zapewne nadrobimy następnym razem.
I przechodzimy do samego startu. Pogoda wydawałaby się idealna. Słońca nie widać 😛 , w dzień trochę popadało, więc jest mokro, na starcie wiatr nieodczuwalny – wymarzone warunki do biegania. Robię ok. 2km rozgrzewkę (po części ze Sławkiem) z kilkoma przebieżkami, załatwiam potrzebę „fizjo” i truchtam w stronę stref startowych. Zająłem miejsce przed balonikami z wyflamastrowanymi cyferkami 1:30, ale zaraz za tymi, które miały 1:25. Aha…dla mnie ważny szczegół – byłem w koszulce drużyny Bartusia Orzechowskiego – pobiegłem, żeby Bartek mógł biegać.
Wystartowaliśmy. Niestety, jak na taki duży półmaraton, pierwsze 500m było za wąskie. Ciężko było wyprzedać, bo oczywiście znaleźli się tacy, co znaleźli się w nie swoich strefach. Później było już znacznie lepiej, prosta ulica Grochowska na odcinku 2.5km. Zacząłem spokojniej niż zazwyczaj, ale od 2km wszedłem na docelowe tempo, które wahało się 4.03-4.06/km. Szukałem kogoś, do kogo mógłbym się przykleić, ale na tym etapie biegu nie znalazłem. Na Rondzie Wiatraczna nawrotka w ulicę Waszyngtona, kolejne 2.5km prostej w kierunku Ronda Waszyngtona, gdzie był pĄpkinsowy punkt kibicowania. Nic ciekawego się nie dzieje. Przebieram nogami w komfortowym tempie, obserwując teraz zapis z zegarka, to tętno też było na dobrym poziomie (163-164 ud./min). Kiedy zobaczyłem Pawła na rondzie, trochę mnie poniosło i kolejne 2km pociągnąłem po 4.02/km. Co ciekawe, serce nie zareagowało na to w żaden sposób. Francuska, Zwycięzców, Saska i – o kur… podbieg – on miał być wg. profilu gdzieś ok. 12km. To był podbieg pod wiadukt nad Aleją Stanów Zjednoczonych. Nie zwolniłem, tylko uczepiłem się za jedną z biegaczek i podwiozłem się na górę. Co kilkaset metrów podłączałem się pod grupki dwu-trzyosobowe, które biegły podobnym tempem. W ten sposób szybciej mijały kolejne kilometry. Nadszedł 12km, gdzie zgodnie z profilem miał być jakiś podbieg, ale chyba go ominąłem nie zauważając. Zaczęło się udeptywanie Wału Miedzeszyńskiego. Najpierw w kierunku Otwocka, a na 13km nawrotka. Strasznie ślisko było na tym asfalcie. Na nawrotce stał ktoś od organizatorów informując o tym fakcie i przybijając piątki. Kiedy ja go mijałem, to złapałem za rękę w trakcie przybijania i zawinąłem się na nawrotce. Tym sposobem uniknąłem ślizgu 😛 . Spryciarz. Od tego momentu również zaczynały się lekkie schody. Oddech przyśpieszał i robił się coraz głośniejszy. Widzę to również na zapisie tętna, po godzinie biegu weszło w poziom progowy (169-170). Na szczęście nie szło do góry, tylko oscylowało w tych wartościach. Lekki kryzys pojawił się na 17km. W tym momencie mój oddech był słyszalny przez kibiców, na moich ramionach pojawił się z jednej strony aniołek, z drugiej diabełek. Ten z rogami nawijał, żebym zwolnił, a najlepiej zatrzymał się. Aniołek szeptał mi do ucha … pamiętasz co Ci mówił Dżołej? Zawijasz nogami – kostki, łydki, kolana, uda… jedziesz! Debata z moimi doradcami trwała kilometr i to on był najwolniejszy – 4.12/km. Otrzepałem się jednak i wróciłem do założonego tempa. Łatwo nie było, z pomocą przyszedł mi jakiś biegacz, który podbiegł i powiedział – podłącz się, podciągnę Cię do najbliższej grupki. Skorzystałem. Jak powiedział tak zrobił, po czym czmychnął jak świeżynka. Teraz biegłem z trzema innymi, ambitnymi zawodnikami. Też sapali. Nogi mnie już bolały, serce biło coraz szybciej i szybciej, słyszałem już głos spikera, który dopingował finiszujących na ostatnich metrach. Stadion minąłem, jeszcze trzeba trochę odbić, nawrotka Zamościem w kierunku stacji Warszawa Stadion, kolejna zawrotka…mam już chyba dość. Tętno już na poziomie 176 uderzeń na minutę, zakwaszam się na całego, ale nie zwalniam. Przeciwnie, jeszcze przyśpieszam i wpadam na ostatnią prostą, kibice wiwatują, ale do mnie niewiele dociera. Przebieram nogami, mijam linię mety i padam na ziemię. Jestem w stanie zrobić tylko 5 pĄpek, wstaję i idę w kierunku drzewa. Muszę się podpierać, tak mi się w głowie kręci. Dochodzę do siebie po jakichś dziesięciu minutach. Było mocno, naprawdę mocno. 🙂 Czas: 1:26:46
Życiówki nie było, ale i na nią nie liczyłem. Był mocny bieg, przede wszystkim równy, głowa poza jednym zawahaniem ciągnęła do przodu i jak na ten etap przygotowań wynik super. Byłem w stanie utrzymać tempo 4.05/km, na dystansie półmaratonu. Jutro wystartuję na pełnym dystansie, po siedmiu tygodniach dość porządnych treningów. Czy będę w stanie utrzymać tempo 4:15/km? Wierzę, że tak. Jak bym nie był pewny, to bym nim biegł 😛 . Czort, że wagi startowej nie ma. Jest serce do walki!