Są takie biegi, w których cenimy klimat, a przymykamy oko na organizację. Wiem, wiem…ona właśnie dla wielu jest priorytetem przy wypełnianiu swoich kalendarzy startami. Ja jednak jestem trochę bardziej elastyczny i na niektóre (jest ich bardzo mało) imprezy patrzę pod innym kątem. Takimi zawodami jest Sudecka Setka w Boguszowie Gorce. W programie są 3 dystanse – 100km, 72km i 42km. W tym roku była 27. edycja…a co jest w tych zawodach takiego niesamowitego? To, że jest kameralnie, że biegnie się w nocy, że na różnych odcinkach trasy widać sznurki kołyszących się lampek, biegnących zawodników…po prostu jest to coś, co przyciąga z roku na rok kolejnych amatorów górskiego biegania. Z tego co się dowiadywałem od lokalnych zawodników, organizator niewiele na przestrzeni kilku lat, zmienił. Ja niestety nie miałem porównania – od kilku lat chciałem pobiec na najkrótszym dystansie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Tym razem nie odpuściłem i …. się nie zawiodłem. 😉
Blisko jest, to nie brałem swojego samochodu, tylko wpakowałem się do Sławka i jego syna Bartka, którzy jechali kibicować i robić zdjęcia na trasie. Trochę za wcześnie zjawiliśmy się na najwyżej położonym rynku w Polsce. Tak, tak … mamy w okolicy taką perełkę. W runku jest barokowy ratusz, który powstał w 1737 roku. Budowla jest położona na wysokości 592 metrów n.p.m., co daje jej prym wśród polskich ratuszy w kategorii wysokości położenia. 😉
Pakiet odebrany, słońce jeszcze nie kwapi się, żeby iść spać…co tu robić. Pokręciliśmy się trochę w poszukiwaniu znajomych mordek. Im bliżej godziny startu tym więcej ich spotkaliśmy. Tu pięć minutek, tam dziesięć na pogaduchy i jakoś czas płynął. Im bliżej startu, tym robi się chłodniej. Zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie ubrałem się za lekko. Spodenki 3/4 i pĄpkinsowa koszulka na krótki rękaw. Kurcze, kiedy słońce chowa się za górami, spokojnie mogę przyznać, że jest mi ZIMNO! 😉 Co to będzie w wyższych partiach górek? Się zobaczy, teraz i tak już nic nie zmienię… 😉 Tak godzinę przed startem rozpocząłem przygotowywać się do biegu: ubranie sprzętu, którego za wiele nie miałem (pas z bidonem i żelami), ostatnie łyki wody, toaleta i truchcik dla rozgrzewki. Czuję się mocno zestresowany, ale i wystraszony. Oczywiście miałem już za sobą krótsze lub dłuższe przygody z biegami górskimi, ale nigdy w nocy. Nawet jednego treningu nie zrobiłem z czołówką na kamieniach ;). Jedna wielka niewiadoma, chociaż nie – wiem, że jestem zmotywowany. Forma też rośnie, od maratonu w Łodzi moje treningi zyskały jakość – ona powoduje, że podnosi się poprzeczka oznaczająca granicę moich możliwości. Nic to, wziąłem się garść, skończyłem rozgrzewkę, przybiłem piątkę ze Sławkiem – on nie biegnie, ale będzie w niektórych punktach trasy dopingował i robił z synem zdjęcia – i ustawiłem się na starcie. Ostatnie komunikaty organizacyjne związane z bezpieczeństwem na trasie i ruszyliśmy – tłum ludzi z lampkami na głowach, a nad nimi rozbłyskające fajerwerki! 🙂
Dużo rozmyślałem jak zacząć ten bieg, jaką taktykę obrać…wiele razy radziłem się Sławka, który brał udział we wcześniejszych edycjach. Zostałem przy opcji – napieraj od początku, żeby uplasować się przed górami na niezłej pozycji. 😉 Tak też zrobiłem, od startu biegłem dość szybko wyprzedzając tłumy zawodników. Pierwszy kilometr to honorowa pętla po Boguszowie, podczas której kibice mogli nas dłużej zagrzewać do czekającej nas walki. Już po dwóch kilometrach wbiegliśmy w teren, a konkretnie polną drogę, którą obniżaliśmy naszą wysokość nad poziomem morza. 😉 Tak, tak, to jest górski maraton i po każdym zbiegu będzie pod górkę. To był łagodny początek nocnej zabawy podczas, której zdobędziemy 3 szczyty…
MNISZEK (704 m n.p.m.)
Po pokonaniu 3,5km rozpoczęliśmy atak na pierwszy szczyt podczas naszej nocnej przygody. Ochoczo podbiegałem mijając kolejnych zawodników. Wiem, że zaraz będzie taka „ściana”, która spowoduje przejście do marszu, ale starałem się jak najdłużej biec. Gdzieś w połowie tej kilometrowej wspinaczki na Mniszka, mijałem Łukasza Dziądziaka. Zdziwiłem się trochę, pomimo tego, że biegł dystans 72km, to jest ode mnie duuuużo szybszy i mocniejszy – inna liga – a ja go tutaj tak bezczelnie mijam. Usłyszałem tylko „Radziu zaraz się zobaczymy”. Wgramolenie się na górę zajęło mi niespełna 9minut, teraz mocny zbieg o technicznie średnim poziomie, na którym radziłem sobie całkiem dobrze (tempo w granicach 4min/km). Ale, ale … Łukasz dotrzymał słowa, jak on pogina na zbiegach – tzn. widziałem go tylko raz jak leciał w dół, więcej się nie widzieliśmy – rzucił tylko… „a nie mówiłem”. Dobra taktyka, na podejściach nie traci energii tylko podchodzi, a na zbiegach puszcza wodze fantazji razem z nogami i leci na łeb na szyję. Jak się później okazało, wygrał bieg na dystansie 72km!
Z terenu wbiegliśmy na ulicę u podnóża góry. Pierwszy szczyt zaliczony, teraz trzeba gonić w stronę mojego ulubionego masywu w okolicy – Trójgarbu. Na asfalcie puściłem nogi i starałem się podreperować średnie tempo biegu, tym bardziej, że było z górki. Cisnąłem grubo poniżej 5minut/km, zgodnie z wytycznymi od Sławka. Łatwe podłoże, zbieg, raz lekka góreczka, więc można odrobić. Po drodze minąłem ze 2-3 osoby. Zbliżam się do 9km, na którym przecinaliśmy ulicę w miejscowości Jabłów – za nią rozpoczynał się podbój masywu. Już z oddali widziałem, że na ulicy strażacy ustawili reflektory, a wokół zgrupowane są postacie. Powoli dochodziły do mnie chaotyczne dźwięki, a z nich przebijało się jedno imię… Radek! Radek! Im bliżej dobiegałem, tym wyraźniej słyszałem i docierało do mnie, że to chodzi o moją skromną osobę. Wbiegam na asfalt oślepiony halogenem, ale już poznałem po głosie…to Darek Kalisz z ekipą wydzierał gardło. Ależ dostałem kopa adrenalinowego. Zawodnik, z którym wbiegałem powiedział, że skorzystał trochę na tym dopingu przyznając, że pozazdrościł. W sumie to mu się nie dziwię. 😀
MASYW TRÓJGARBU (778, 757 i 738 m n.p.m.)
Zanim wkroczyliśmy do lasu biegliśmy ok 3km polami na skraju lasu. Cały czas biegnie mi się dobrze, wiem że jestem w czubie stawki (na naszym dystansie) – spokojnie plasuję się w pierwszej dziesiątce. Mijając szlaban na wejściu do lasu, zostało ok. 1,5km do szczytu Trójgarbu, po drodze spotkałem Filipa Szuszkiewicza. Mocny chłopak, który na moje szczęście startował na dystansie 72km. 😉 To co mi się podobało i robiło klimat, to punkty odżywcze w górach. Jeśli dobrze kojarzę to byli harcerze, którzy na tych punktach rozpalili ogniska, przez co byli z daleka widoczni. Super!
Po osiągnięciu najwyższego szczytu masywu, zaczął się pięciokilometrowy zbieg. Oczywiście nie cały czas w dół, ale podbiegi były w rodzaju hopek. Miały niewielki wpływ na tempo biegu. Przed 20km wybiegliśmy na chwilę z lasu, dosłownie na 2 minuty, żeby znowu z poziomu 500m wdrapywać się na 700m. Znam ten masyw dość dobrze, ale w nocy w żaden sposób nie mogłem go rozpoznać. Ciemności egipskie i tylko światełko z czołówki. Bajecznie wyglądające połyskujące sznurki innych biegaczy, którzy grupami biegli jeszcze na szczycie. Piękna sprawa.
Znowu tyramy pod górę, nie jest stromo ale mozolnie trzeba pokonywać kilometry w kierunku Skrzyżowania Siedmiu Dróg. W międzyczasie doszli mnie Malwinka Jachowicz i Jarek Łuczkiewicz. Zabrałem się z nimi, bo w grupie jednak raźniej. Wymieniliśmy kilka słów i tak wspinaliśmy się do góry. Przed punktem „ogniskowym” lekko mi odbiegli, ponieważ zaguzdrałem się z żelem, a chciałem go wciągnąć przed wodopojem, żeby nie tracić czasu. Nic to, mam ich w zasięgu wzroku…będzie taki punkt odniesienia. 😉 Od 23km zaczynał się zbieg, którym sunęliśmy żegnając się z Masywem Trójgarbu. Tam był również pomiar czasu. Melduję się z Malwiną i Jarkiem praktycznie w jednym czasie na pozycjach 11, 12, 13. Jest niezła pozycja wyjściowa do ataku. Przed nami długi zbieg i ostatni szczyt, jakim jest Chełmiec.
BUM!!!
Niestety nie będę tego zbiegu miło wspominał. Puściłem się na dół i na samym początku trafiłem stopą, a dokładniej piętą na jakiś kamień. O matulu jaki to był BÓL. Nie wiem co się w stopie poprzestawiało, ale każdy kolejny krok, to były tortury. W jednej chwili mogłem się pożegnać z dobrym końcowym wynikiem. Nie byłem już w stanie zbiegać tak szybko jak do tej pory. Co ja piszę…zbiegać…nie byłem w stanie normalnie poruszać się po nawierzchni, na której były kamienie.
Na końcu zbiegu, w okolicach 27km, znowu przecinaliśmy ulicę. Tutaj czekał na mnie Sławek. Oznajmiłem mu, że chyba zejdę z trasy ze względu na ból. Chwilę ze mną podbiegł i mówił, żebym jaj sobie nie robił tylko leciał dalej. Że już tylko został Chełmiec, a później prosto do mety. Naprawdę miałem ochotę zakończyć ten bieg. Walczyłem o jak najlepszy wynik i raczej nie satysfakcjonowało mnie doturlanie się na metę. Przebiegała jeszcze Ewa Hoffman, która zachęciła mnie do walki i ruszyłem…jako tako ;).
CHEŁMIEC (851 m n.p.m.)
Biegnę sam, zresztą całe zawody głównie przemieszczałem się w pojedynkę. Ewa gdzieś mi zniknęła na kolejnym zbiegu, odwracam się i nikogo nie widzę. Lekko kulejąc zmierzam w kierunku wsi Lubominek, która leży u podnóża Chełmca. Psy ujadają, zawiewa chłodem i jest las, a wraz z nim pierwszy kilometrowy podbieg. O naturo złośliwa, to jest dukt jakiś taki kamienisty. Czuję każdy twardy garb, który dobija moją obolałą piętę. Wpadłem na pomysł, że będę leciał bokiem drogi – tak przez krzaki, ale za to po w miarę miękkim runie leśnym ;). Dogonił mnie jeden z zawodników i pyta czy wszystko jest OK, ponieważ biegnę jakoś dziwną ścieżką nie po trasie. Odpowiedziałem, że po tej prawidłowej nie dam rady. Kiedy skończyły się kocie łby, wróciłem na właściwą „kreskę” i próbowałem go dogonić. Niestety, moja głowa chciała, ale noga odradzała.
Rumakowanie z górki skończyło się na ok. 33km, teraz rozpoczynamy mozolną drogę na szczyt drugiej pod względem wysokości góry w Wałbrzychu. Przeplatam marsz z biegiem, staram się to robić w miarę uporządkowany sposób – 200m biegu na 100m chodu. Nie uchroniło mnie to przed dojściem grupy pościgowej i przez ok. 5 osób zostałem wyminięty. Robi mi się coraz chłodniej, koszulka mokra, wiaterek powiewa…przyjemnie nie jest. Ostatnia prosta do góry, nikogo nie widzę, chociaż ktoś z daleka świeci mi latarką. To harcerz, który wskazał mi drogę do wodopoju na szczycie góry. Poprosiłem o posłodzoną herbatę, chwilę pogawędziłem i ruszyłem dalej. Kawałek do punktu pomiarowego i dzida w dół. Jak ja rozpocząłem zbieg, to za mną dopiero zbliżali się do „herbaciarni”. Zbiegam, zbiegam i naglę jakieś 300m przede mną widzę jak ktoś się z czołówką szamocze….to nie możliwe, musiałby tam sobie leżeć i odpoczywać, żebym tą osobę dogonił. Nic to…robię swoje, ten ktoś też się rozpędził i zniknął w ciemnościach lasu.
Z trudem zbiegam, w okolicach 40km na chwilę zwątpiłem czy dobrze biegnę, za mną widzę lampki…ale czy dobrą drogę wybrałem? Jakieś znaczki są, przez myśl mi przeszło, że to są te z początkowych kilometrów. Zaryzykowałem i okazało się, że dobrze zrobiłem. Właściwa ścieżka, truchtam. Nie przypomne sobie, który to mógł być kilometr, ale końcówka dystansu. Dłuższa prosta, jeszcze w lesie, widzę jak ktoś stoi z czołówką na głowie. Staram się wyostrzyć wzrok i powoli dociera do mnie kto to jest. DAAAREKKK!! On też już mnie rozpoznał, zaczął biec ze mną. Dodawał mi otuchy, bo moje morale i moja noga były w całkowitej rozsypce. Nie pozwalał mi się poddać przed samą metą, kilkaset metrów dalej kolejna osóbka z lampką na łowie, to był Sławek. On również towarzyszył mi do końca. Piękny to był finisz, super niespodziankę mi zrobili. Wbiegam na metę i oczywiście 10 pĄpeczek. Czas – 4:35:13, dużo poniżej oczekiwań. 🙁 Pomimo tego czasu miejsce całkiem dobre – OPEN 20 i 9 w kategorii M-30.
Jeszcze wrócę do tej imprezy, żeby się rozliczyć z moimi górkami, ale czy to będzie w następnej edycji czy nie, tego nie wiem. Korci mnie trochę, żeby wystartować w Boguszowie na pełnym dystansie 100km…muszę to wnikliwie przemyśleć. 🙂 Póki co, gorąco polecam takie nocne ściganie po górach!
Na koniec trasa i profil zawodów:
Tak naprawdę nigdy jeszcze nie biegłam w nocy 🙂 Ale zdjęcia wyglądają świetnie więc chyba się skuszę kiedyś grupką znajomych 🙂
Polecam. Jest klimat niesamowity. Niby ciemno, ale widok rozsianych po okolicy grupek zawodników z lampkami na głowach robi wrażenie ;).