Kończąc przygotowania pod maraton w Poznaniu, szukałem kolejnego wyzwania na tym dystansie w okresie wiosennym. Gdzieś tam w głowie rodził się pomysł, a może by tak zagranicą pobiec i finiszować z flagą w rękach…ale nie, jeszcze nie. Na obczyznę pojadę walczyć o lepsze wyniki, teraz jest za wcześnie, jest jeszcze trochę krajowych maratonów…hmm trochę, pewnie uzbierałoby się ponad 100. 😉 W zeszłym roku koledzy wybrali się do Łodzi. Posłuchałem ich opowieści, z których wynikało, że trasa jak trasa – dupy nie urywa – ale meta. Coś pięknego, mówią, wbiegasz do Atlas Areny, gdzie panuje półmrok, jest głośna muzyka, lasery, kolorofony i czerwony dywan. Kurde balans, po dywanie jeszcze nie biegałem, daleko nie jest, mogę się tam zmierzyć z królewskim dystansem. Co do trasy, to osobiście nie musi być bogata w zabytki, czy inne obrazy. Za bardzo jestem skupiony na biegu, żeby podziwiać. Co innego w górach :). Zapisałem się i dzisiaj dostałem smsa z numerem startowym – 1122.
Przygotowania rozpocząłem tydzień po poznańskich zmaganiach, w których celu nie uzyskałem, ale życiówkę poprawiłem (3:32). Na Łódź mam ambitniejszy cel i zanim rozpisałem sobie plan, podpytałem tu i ówdzie, od czego zacząć jak dobierać treningi itp. Summa summarum moje wylewanie potów oparłem na radach Jacka Danielsa. 24 tygodnie umieszczone w arkuszu Excela z pięknie pokolorowanymi komórkami, przyjęły bez zająknięcia to co chciałem przez ten czas zrobić. 😉 Jak to mówią, papier wszystko przyjmie i na nim to pięknie wygląda.
Pokrótce założenia tego planu były takie, że dwa dni w tygodniu to treningi tzw. specjalistyczne. We czwartek w zależności od tygodnia, tempo maratońskie, tempo progowe, interwały lub rytmy. W niedzielę długie biegi, ewentualnie również tempo maratońskie lub progowe. Reszta jednostek miała na celu wybieganie zaplanowanego tygodniowego kilometrażu. Ja przyjąłem 70km. Dodatkowo wprowadziłem elementy siły biegowej we wtorek, czyli podbiegi w jednym tygodniu, kros w drugim – poniedziałek i piątek w planie były dniami wolnymi. W rzeczywistości z realizacją planu tradycyjnie już różnie bywało, z jednym wyjątkiem – świętością było w każdym tygodniu zrobić te dwa najwartościowsze treningi specjalistyczne. To jest mój pierwszy plan, podczas którego byłem tak konsekwentny. Oczywiście wyłączając sytuacje kiedy wypadły mi dni ze względu na chorobę, oraz dwa pogrzeby. Siła wyższa. Ogólnie uważam, że plan wykonałem w 90%. Modyfikacji lekkiej musiałem dokonać przy kilku niedzielnych treningach. Niestety przy tym kilometrażu, który ja wybrałem wujek Daniels nie przewidział biegów 30km. Sam wydłużyłem sobie 3 treningi do tej długości. Przez te 24 tygodnie przebiegłem ok. 1500km (w poprzednim planie ok 1400km), co było o 100km więcej niż podczas przygotowań do maratonu w Warszawie. Niby niewiele, ale jakość tych treningów to kosmiczna przepaść. Połowę czasu spędziłem na przyzwyczajaniu organizmu do tempa docelowego, czego wcześniej nie robiłem.
Pierwszą nowością jaką sobie zafundowałem to brak startów kontrolnych. Ostatnie zawody jakie zaliczyłem to Bieg Chomiczówki w styczniu (15km), ale wtedy jeszcze formy tak naprawdę nie było. Nie pchałem się na wczesnowiosenne dyszki, czy sprawdzian w półmaratonie – skupiłem się na treningu. Drugą nowością jest moja pewność siebie. Nigdy jeszcze przed żadnym startem nie czułem się tak nabuzowany energią jak teraz. Moja pewność na tyle mnie zaskakuje, że się jej zaczynam bać! Mam nadzieję, że przełoży się na wynik końcowy;). Trzecią nowością jest to, że po raz pierwszy jadę na maraton sam…bez mojej rodzinnej obstawy. :/
Także tegooo …. stara życiówko w niedzielę skopię Ci dupsko, nowa życiówkoooo nadchodzęęęę!!! 🙂
Koledzy prawdę mówili, finisz w Atlas Arenie jest najfajniejszy na świecie. Powodzenia!
Kurczę, to chyba jestem jedyną osobą, która finisz w łódzkiego maratonu wspomina… tak sobie :-/ Być może wbieganie na metę po omacku to po prostu nie dla mnie. A może za dużo sobie wyobrażałem 😉